Leonard Cohen tworzył muzykę bliską Twojemu sercu albo po prostu cenisz melancholijny klimat pełen historii, Montreal to miejsce, które Cię oczaruje. To właśnie tutaj, wśród wąskich uliczek i kamienic, urodził się autor „Suzanne” i „Hallelujah”. Tutaj dorastał, tworzył, pisał pierwsze teksty i wracał w ostatnich latach życia. Jesienią zanurzyliśmy się w jego muzyce, a potem ruszyliśmy do Montrealu, by odkryć miejsca, które wpisały się w jego biografię. Nie spodziewaliśmy się, jak bardzo ta podróż nas poruszy.
Nie próbuję interpretować jego twórczości ani analizować jego poetyckiej duszy. Chcę jednak oddać atmosferę miasta, w którym jego obecność wciąż jest wyczuwalna. Zapraszam na spacer śladami Cohena – od rodzinnego domu, przez kawiarnie, które odwiedzał, po monumentalny mural, który stał się symbolem jego pamięci wśród mieszkańców Montrealu.
Jak używać tej mapy: Kliknij na punkty, aby zobaczyć lokalizacje i opisy.
Spis treści
Gdzie urodził się Leonard Cohen? Westmount — Montreal z dawnych lat

Mróz szczypał w policzki tak mocno, że nawet montrealskie psy paradowały w ciepłych ubrankach, starannie odziane w buciki i czapki uszanki. Wędrując ulicami zasypanymi śniegiem, mijaliśmy bałwanki i długie sople lodu zwisające z dachów – obrazki, które przywoływały wspomnienia polskich zim. Z oddali dostrzegliśmy mężczyznę spacerującego z ciepło odzianym psem; uśmiechnął się i wskazał jeden z budynków.
To właśnie tutaj, pod adresem 599 Belmont Avenue, w żydowskiej dzielnicy Westmount, 21 września 1934 roku przyszedł na świat Leonard Cohen. W dzieciństwie towarzyszyła mu starsza siostra Esther oraz niania, która często zabierała go do pobliskiego parku – miejsca, które pewnie nieraz było scenerią jego pierwszych marzeń i refleksji.
Leonard Cohen — kim byli Nathan i Masha Cohen
Matka Leonarda Cohena, Masza (Masha), była Litwinką o rosyjskich korzeniach. Do Montrealu przybyła w 1925 roku, a jej wspomnienia z dzieciństwa znalazły wyraz w pieśniach, które śpiewała swojemu synowi. Cohen opisywał ją jako kobietę niezwykłej urody i wrażliwości. Była córką cenionego talmudysty, Rabbiego Solomona Klonitsky-Kline.
Jego ojciec, Nathan Cohen, przyszedł na świat 1 grudnia 1891 roku w Montrealu. Z wykształcenia był inżynierem, a w czasie I Wojny Światowej brał udział w walkach. Pasjonował się fotografią, dzięki czemu wiele rodzinnych momentów zostało uwiecznionych na zdjęciach. Wspólnie z bratem Horacym prowadził The Freedman Company – rodzinną firmę odzieżową, którą założył ich ojciec, Lyon.
„Zawsze kochałem armię. Mój ojciec chciał wysłać mnie do Akademii Wojskowej w Kingston. Gdyby żył, prawdopodobnie byłbym w armii kanadyjskiej” – wspominał Cohen.
Po powrocie z Grecji Leonard spędził jeszcze trochę czasu w swoim rodzinnym domu z Marianne Ihlen, zanim osiedlił się na rue Vallières.
Pierwsze szkoły, pierwsze wiersze — Roslyn Elementary

Leonard Cohen mawiał, ze mieszka w dzielnicy anglojęzycznej Montrealu , który jest francuskim miastem. To czyniło go obcokrajowcem we własnym mieście, ponieważ nie mówił dobrze po francusku.
Synagoga Shaar Hashomayim — duchowe miejsce Leonarda Cohena

Shaar Hashomayim to miejsce szczególne dla Leonarda Cohena. Pod koniec życia ponownie związał się ze swoją synagogą z dzieciństwa, zapraszając chór kongregacji do współtworzenia swojego ostatniego albumu. Jego relacja z tym miejscem była głęboka, a atmosfera budynku wciąż nosi ślady jego obecności.
Przechodzimy przez kontrolę przy wejściu i kierujemy się do biura zgodnie z instrukcjami strażnika. Po drodze mijamy korytarze pełne życia – śmiech dzieci rozbrzmiewa w powietrzu, a mali chłopcy w jarmułkach zwracają naszą uwagę, dodając miejscu autentycznego uroku.
Kiedy pytamy o Leonarda Cohena, serdeczna pracownica uśmiecha się promiennie. Obiecuje pokazać pamiątkowe zdjęcie artysty i oprowadzić nas po budynku.
Odkrywamy dwie kuchnie koszerne – jedną mięsną, drugą mleczną – oraz przestronne sale, w których odbywają się wesela i inne uroczystości. Na ścianach podziwiamy dzieła żydowskich artystów oraz małe muzeum poświęcone historii społeczności.
Założona w 1846 roku synagoga Shaar Hashomayim jest najstarszą i największą aszkenazyjską synagogą w Kanadzie. Od pokoleń stanowiła centrum życia rodzinnego Cohena – zarówno jego pradziadek, jak i dziadek pełnili funkcję prezydentów kongregacji, czyniąc to miejsce kluczowym elementem jego tożsamości. To tutaj historia Leonarda Cohena splata się z historią Montrealu, pozostawiając ślad, który wciąż można odnaleźć między murami synagogi.

Europejscy przodkowie Leonarda Cohena
Lazarus Cohen przybył do Kanady z Litwy w 1869 roku, mając zaledwie 20 lat. Towarzyszyli mu żona oraz najstarszy syn, Lyon. Wiele źródeł wskazuje, że przodkowie Leonarda Cohena wywodzili się z Polski.
Budwitcher, czyli Budwiecie, to niewielka miejscowość należąca kiedyś do Królestwa Polskiego, choć w XIX wieku była już częścią Litwy. W tamtym okresie Żydzi stanowili aż 60% mieszkańców, a synagoga funkcjonowała tu już od 1623 roku. Lyon Cohen i jego ojciec, Lazarus, byli częścią tej społeczności – starszy z nich, z charakterystyczną długą, białą brodą, zapisał się w pamięci jako jej filar.
Lyon Cohen poślubił Rachelę Friedman, z którą wychowywał czworo dzieci. Najstarszy z nich, Nathan Cohen, został później ojcem Leonarda. Lyon był również założycielem i wydawcą „The Jewish Times” – pierwszej żydowskiej gazety w Kanadzie. Publikacja pomagała emigrantom odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zachęcając ich do przyjmowania kanadyjskich zwyczajów i budowania życia w nowym kraju.
W 1906 roku Lyon stworzył „Freedman Company”, największą firmę odzieżową w Montrealu. W latach 50. młody Leonard Cohen przez krótki czas pracował tam, a zamiłowanie do eleganckich garniturów to coś, co z pewnością wyniósł z rodzinnej tradycji.
tyl i dbałość o detale stały się później jego znakiem rozpoznawczym, zarówno na scenie, jak i w życiu prywatnym.


Za czasów pradziadka Leonarda, było to główne wejście do synagogi. Obecnie społeczność liczy ponad 600 osób, budynek tak rozbudowano, że synagoga znalazła się wewnątrz kompleksu.


Obrazek z muzeum przedstawia Tefilin. To dwa czarne skórzane pudełeczka wykonane z jednego kawałka skóry koszernego zwierzęcia, w których znajdują się cztery ustępy Tory. Są ręcznie napisane w języku hebrajskim. Noszony na ramieniu umieszczany jest w pobliżu serca, aby pragnienia człowieka podporządkować służbie Bogu.

Leonard Cohen – Bar Micwa

Leonard Cohen miał bar micwę w wieku 15 lat. Stoi na dole po prawej stronie.


Leonard Cohen – „You Want It Darker”
Leonard Cohen, poeta muzyki i duszy, pożegnał się ze światem w sposób, który tylko on mógł wymyślić – poprzez swoje ostatnie dzieło. Album „You Want It Darker” ukazał się zaledwie 19 dni przed jego śmiercią, a tytułowa piosenka, przepełniona mistycyzmem i rozliczeniem z losem, przyniosła mu pośmiertną nagrodę Grammy w kategorii Best Rock Performance.
W tle rozbrzmiewa głos chóru montrealskiej synagogi, wyczarowany przez kantora Gideona Zelermyera. To nie przypadek – Cohen często podkreślał, że to właśnie w synagodze nauczył się, jak wielkie znaczenie ma każde słowo. A w tym utworze kluczowym staje się jedno Hineni.
Słowo to, oznaczające w języku hebrajskim „oto jestem”, ma moc, której nie sposób zignorować. W tradycji żydowskiej wypowiedział je Abraham, gdy miał poświęcić swojego syna, i Mojżesz, gdy Bóg przemówił do niego z płonącego krzewu. Hineni, hineni – brzmi w pieśni Cohena niczym wyznanie, ale i akt całkowitego zawierzenia.
Jednak to nie tylko modlitwa. To także protest – rozliczenie się z historią, ukrzyżowaniem Jezusa, Holokaustem, cierpieniem, które wydaje się nie mieć końca. Leonard Cohen zdaje się pytać: dlaczego musi istnieć ból? Czy w boskim miłosierdziu jest miejsce na tak ogromną niesprawiedliwość?
Kantor wypowiada Hineni w święto Jom Kippur, wyznając, że nie jest godzien stanąć przed Stwórcą. Cohen, ze swoją pieśnią, powtarza to samo. Jego głos, pełen melancholii, mówi jasno – jestem tu przed Tobą, gotowy, abyś mnie zabrał.
„Miliony płonących świec za pomoc, która nigdy nie nadejdzie.”
„Magnified, sanctified, be thy holy name” – słowa tej pieśni to cytat z Kadiszu, żydowskiej modlitwy za zmarłych.
Na końcu Cohen wypowiada swoje ostatnie słowa w muzyce, które brzmią niczym ostateczne pożegnanie:
„I’m ready, my Lord.”
Niezwykła ostatnia modlitwa artysty, Leonard Cohen odszedł w sposób, który był jednocześnie surowy, bolesny i piękny. Leonard Cohen do końca pozostał wierny swojej sztuce, swojej filozofii i pytaniom, na które nie zawsze można znaleźć odpowiedź. Ale jego głos pozostaje – na zawsze.
Pieśń jest przejmująco piękna. Szept artysty długo jeszcze pozostaje w pamięci. Syn Leonarda, Adam wspomina, że praca wymagała ogromnego wysiłku od chorego, 82-letniego człowieka, który mógł pracować tylko kilka godzin dziennie.

Kupiliśmy nagrania chóru na pamiątkę tego dnia. Od tej pory artysta już nie będzie dla mnie obcą osobą z dalekiego kraju.
Westmount High School. Leonard Cohen

Szkoła średnia, kolejne miejsce związane z artystą. Szkoła średnia – miejsce, w którym młody Leonard Cohen odkrywał muzykę, a jedno spotkanie na zawsze odmieniło jego twórczość.
„Miałem chyba piętnaście lat, on dziewiętnaście – wspominał Cohen. – Grał naprawdę wspaniale. Poprosiłem go, by nauczył mnie, jak poruszać się między tonacjami… Ale najważniejsze było to, jak trzymał gitarę i jak na niej grał.”
To krótkie spotkanie z młodym Hiszpanem zapadło Cohenowi głęboko w pamięć. Zafascynowała go technika, sposób, w jaki dźwięki wibrowały w powietrzu. Leonard Cohen nie zdążył pobrać kolejnych lekcji – chłopak odebrał sobie życie. To było wydarzenie, które naznaczyło jego wspomnienia, ale pozostawiło też trwały ślad w jego muzyce.
Leonard Cohen wielokrotnie powtarzał, że sześć akordów, których wtedy się nauczył, stało się fundamentem jego twórczości. Jego muzyka – pełna melancholii, jak woda spływająca ze strun – była inspirowana flamenco. Każdy dźwięk w jego utworach miał ciężar wspomnień i historii, których nie da się wymazać.

Stary Montreal zostaje wchłonięty przez nowoczesne budownictwo. Na tej ulicy Leonard Cohen wynajmował mieszkanie w latach 50-tych, kiedy pracował w fabryce odzieży u wuja Horacego.
Uniwersytet McGill w Montrealu

Uniwersytet McGill w Montrealu to miejsce, które odegrało ważną rolę w życiu Leonarda Cohena. Założony w 1821 roku, należy do najstarszych i najbardziej prestiżowych uczelni w Kanadzie. Jego główny kampus, położony w samym sercu Montrealu, stał się przestrzenią, gdzie młody Cohen rozwijał swoje literackie ambicje. To tutaj, w 1955 roku, ukończył studia z języka angielskiego, stawiając pierwsze kroki na ścieżce, która uczyniła go jednym z najbardziej wpływowych artystów XX wieku.
Podczas studiów Cohen spotkał Ludwika Dudka, kanadyjskiego poetę, który stał się jego mentorem. Ich pierwsze spotkanie miało niemal rytualny charakter – Dudek, poruszony talentem młodego Cohena, polecił mu uklęknąć i uderzając rękopisem w jego ramię, symbolicznie „pasował” go na poetę.
Ten gest, choć może wydawać się teatralny, miał głębokie znaczenie – od tego momentu Cohen nie tylko pisał, ale żył poezją.
Montreal, ze swoją mglistą, melancholijną atmosferą, zawsze przyciągał Cohena. Wspominał, że musi tu wracać, by odnowić swoje „neurotyczne powiązania” z miastem. Choć latem pełne jest życia i kolorów, to właśnie szary listopad, którego dawno zapomnieliśmy, mieszkając w Georgii, przyniósł nam pewien rodzaj nostalgicznej przyjemności. W tym mieście przeszłość i teraźniejszość splatają się ze sobą, a ślady Cohena wciąż można odnaleźć na jego ulicach.


Montreal z piosenki „Suzanne” — Chapelle Notre-Dame-de-Bonsecours

Piosenkę o tancerce Suzanne Verdal, Leonard Cohen napisał w tym budynku, bo kiedyś była tu kawiarnia.

Kaplica w Starym Porcie, znana jako Kościół Żeglarza, to miejsce o wyjątkowej symbolice. Zwrócona ku rzece Świętego Wawrzyńca, spogląda na horyzont, z którego wypływają statki, a Madonna na jej szczycie rozkłada ramiona w błogosławieństwie dla marynarzy i podróżników. Jest tu coś nieuchwytnego – echo modlitw, tęsknoty i marzeń unoszących się nad wodami.
To właśnie ten obraz pojawia się w piosence Suzanne Leonarda Cohena, inspirowanej Suzanne Verdal – kobietą, która na zawsze zapisała się w jego twórczości. Tekst utworu niesie w sobie poetycki realizm i mistycyzm, a jedna z najpiękniejszych linijek nawiązuje do tej kaplicy:
„And the sun pours down like honey on our lady of the harbour.” „I słońce leje się jak miód / Na naszą panią z portu.”
Promienie światła spływające na figurę Madonny niczym złoty nektar dodają temu miejscu niemal sakralnej aury. Cohen, który zawsze szukał duchowości w codzienności, splatał obrazy Montrealu ze swoją poezją, czyniąc miasto nieodłącznym elementem swoich wspomnień i twórczości.
Kiedy Leonard Cohen był młodym człowiekiem bez pieniędzy przez pewien czas mieszkał w hotelu Chelsa w Nowym Jorku. Kiedyś spotkał w windzie Janis Joplis. Zobaczcie co z tego wyniknęło.

Mural Leonarda Cohena — symbol miasta i piękna historia w tle

Na Crescent Street w Montrealu wznosi się monumentalny mural poświęcony Leonardowi Cohenowi – niczym dobry duch czuwający nad swoim miastem. Jego twarz, pełna melancholii i refleksji, spogląda na przechodniów z wysokości 21 pięter, przypominając o artyście, który przez całe życie pozostawał wierny swojej sztuce i Montrealowi.
Mural jest repliką fotografii wykonanej przez córkę Cohena, Lorcę. To niezwykłe, że właśnie jej spojrzenie na ojca zostało uwiecznione na jednej z największych ścian miasta. Nad dziełem pracowało 13 artystów, a do jego stworzenia zużyto 240 puszek farby – każdy pociągnięty pędzel, każdy odcień miał znaczenie, tworząc obraz, który stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli Montrealu.
Leonard Cohen był nie tylko poetą i muzykiem, ale także człowiekiem głęboko związanym ze swoim miastem. Montreal był jego domem, miejscem, do którego wracał, by odnaleźć swoje „neurotyczne powiązania”. Mural na Crescent Street to hołd dla jego twórczości, ale też dla jego obecności, która wciąż unosi się nad ulicami miasta.

Leonard Cohen. Praca w rodzinnej firmie

Fabryka odzieżowa, którą stworzył dziadek Leonarda, Lyon Cohen. Miejsce pracy ojca, Natana Cohena. Leonard pracował krótko w dziale spedycji, u swoich stryjów. Jednocześnie czytał swoje wiersze w klubach, przy akompaniamencie zespołu jazzowego.
Montreal – Mount Royal

Mont Royal – majestatyczne wzgórze, które góruje nad Montrealem i nadało miastu swoją nazwę. Wznosi się na 233 metry, będąc najwyższym punktem tej metropolii. Pierwszy Europejczyk, który tu dotarł, został zaprowadzony na szczyt przez Irokezów. Zachwycony widokiem, miał wykrzyknąć: „Quel mont royal!“ – „Cóż za królewska góra!“ Właśnie od tych słów wywodzi się nazwa miasta, które dziś pulsuje życiem i historią.
Latem Mont Royal jest oazą zieleni – pełną spacerowiczów, piknikujących rodzin i rowerzystów. Zimą zmienia się w białą krainę, gdzie narciarze suną po trasach, a w powietrzu unosi się rześka, śnieżna mgiełka. Z najwyższego punktu wzgórza rozciąga się widok na rzekę Świętego Wawrzyńca, a w oddali widać most, który przecina jej wody.
Między budynkami, na jednej z miejskich ścian, dostrzec można mural Leonarda Cohena, który spogląda na Montreal niczym jego dobry duch.
Byliśmy świadkami romantycznych zaręczyn.

Większość z nas czeka na nocne światła miasta w schronisku, przy dobrej kawie. Pomieszczenie upamiętniają sceny z Indianami i pierwszymi kontaktami z Europejczykami.


Olimpiada w 1976 roku

Igrzyska Olimpijskie w Montrealu w 1976 roku miały być świętem sportu, ale zapisały się w historii jako jedno z najbardziej kosztownych przedsięwzięć. Ich organizacja pochłonęła ogromne środki finansowe, a dług związany z budową obiektów olimpijskich obciążał społeczeństwo kanadyjskie przez kolejne dekady.
Mimo trudności gospodarczych, igrzyska przyniosły niezapomniane chwile dla polskich sportowców.
Polska reprezentacja zdobyła 7 złotych medali, a wśród najbardziej pamiętnych triumfów znalazły się:
- Irena Szewińska – lekkoatletyka, bieg na 400 metrów. Legendarna sprinterka ustanowiła rekord olimpijski, udowadniając swoją dominację na światowej arenie.
- Jacek Wszoła – lekkoatletyka, skok wzwyż. Młody zawodnik, mający zaledwie 19 lat, zaskoczył wszystkich, zdobywając złoto i zapisując się w historii polskiego sportu.
Jednym z symboli tych igrzysk jest rzeźba przedstawiająca znicz olimpijski. Wykonana z pomarańczowych poliwęglanowych rurek i wyposażona w światła LED, sprawia wrażenie płomienia otoczonego sztandarem olimpijskim.
Montreal – Bazylika Notre-Dame

Bazylika Notre-Dame w Montrealu to prawdziwa perła architektury neogotyckiej i najstarszy kościół w Kanadzie. Jej monumentalna fasada, strzeliste wieże i bogato zdobione wnętrze sprawiają, że jest jednym z najważniejszych punktów na mapie Montrealu.
To tutaj, w grudniu 1994 roku, odbył się jeden z najbardziej spektakularnych ślubów w historii muzyki – ceremonia zaślubin Céline Dion i René Angélila. Ślub był wydarzeniem na wielką skalę – ponad 500 gości, 12 autobusów, 18 limuzyn, a wszystko to w otoczeniu niezwykłej oprawy muzycznej. Dion, ubrana w olśniewającą suknię z 30-stopowym trenem, wyglądała jak postać z bajki. Jej tiara ważyła 6 funtów, co sprawiło, że po ceremonii trafiła do szpitala

Montreal – Katedra Marie-Reine-du-Monde

Leonard Cohen. Dom w dzielnicy Portugalskiej

„Czuję się jak w domu, kiedy jestem w Montrealu – w sposób, którego nie doświadczam nigdzie indziej. Nie wiem, czym jest to uczucie, ale z wiekiem staje się coraz silniejsze.” – mówił Leonard Cohen o swoim ukochanym mieście.
Montreal był dla niego czymś więcej niż miejscem urodzenia. To tutaj, w sklepiku istniejącym od pokoleń, kupował swoje kapcie – wygodne, solidne, idealne do spacerów po ulicach, które znał jak własną kieszeń. To tutaj, w latach 70., nabył dom przy 28 rue Vallières, w sercu portugalskiej dzielnicy. Skromny, ale pełen charakteru, stał się jego azylem, miejscem, do którego wracał, by odnaleźć spokój i inspirację.


Grecka wyspa Hydra – miejsce, które stało się schronieniem dla artystów, marzycieli i tych, którzy szukali nowego początku. Właśnie tutaj, wśród białych domów, mułów dostarczających wodę i rzadko działającej elektryczności, Leonard Cohen odnalazł coś więcej niż inspirację – odnalazł miłość.
Zmęczony londyńską szarością i wizytą u dentysty, 25-letni Cohen zapytał pracownika banku, skąd ma tak piękną opaleniznę. „To greckie słońce” – usłyszał. Nie zastanawiał się długo. Kupił bilet i po kilku przystankach znalazł się na Hydrze – wyspie, która miała odmienić jego życie.
To tutaj spotkał Marianne Ihlen, kobietę, która stała się jego muzą. Przyjechała z Oslo po narodzinach synka, ale jej mąż już tu nie był – odszedł z inną kobietą. Wchodząc do jedynego sklepu na wyspie, trzymała w rękach koszyk na mleko i płakała. W drzwiach stanął mężczyzna – widziała tylko jego sylwetkę. „Wiem, że jesteś Marianne i wiem, co się stało. Wyjdź na słońce i wypij z nami lampkę wina” – powiedział. Tak zaczęła się ich historia.
Przez lata dzielili życie między Hydrę a Montreal. To dla niej Cohen napisał jedne ze swoich najbardziej znanych piosenek: „Bird on the Wire” i „So Long, Marianne” – utwory, które na zawsze zapisały ich miłość w dźwiękach.
Później Hydra stała się domem dla kolejnego rozdziału w życiu Cohena. Zamieszkał tu ze swoją partnerką Suzanne Elrod, a na wyspie przyszły na świat ich dzieci – Adam i Lorca. Choć jego życie zmieniało się, Hydra pozostała miejscem, do którego wracał, gdzie szukał spokoju i gdzie jego muzyka nabierała głębi.

Wcześniej było tu pełno kwiatów i lampionów. Schody są ważne, lubił na nich siadać z laptopem na kolanach i wymieniać uprzejmości z sąsiadami.


Znajomi Cohena Cohena

Z oddali dobiegł głos mężczyzny, który wołał, że jeszcze w zeszłym roku jego przyjaciel Leonard Cohen siedział z nim na tej ławce. Nie potraktowaliśmy go poważnie – przecież Cohen odszedł dwa lata temu. Wstyd mi, bo założyłam, że człowiek w lekkim stanie zaniedbania, siedzący na mrozie w parku, nie mógł ot tak gawędzić z bardem. A jednak – mógł.
Cohen uwielbiał rozmowy z ludźmi. Był artystą, ale przede wszystkim człowiekiem, który cenił codzienne spotkania, wymianę myśli, przypadkowe rozmowy. Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, żałowałam, że nie zaprosiliśmy go na kawę i bajgle – może miał do opowiedzenia historię, której nigdy nie usłyszymy.
W tym momencie otworzyły się drzwi domu Leonarda Cohena. Wychyliła się sympatyczna kobieta i powiedziała: „Henry, przyjdź do mojego domu kuchennym wejściem”. Byliśmy ciekawi, kim jest ta pani. Mężczyzna wyjaśnił, że to bardzo bliska przyjaciółka Cohena. Sądzę, że zaprosiła go, by się ogrzał i coś zjadł – gest, który mówi więcej niż słowa.
Nieopodal znajduje się wielobranżowy sklep Azores, miejsce, które Cohen odwiedzał regularnie, kupując przedmioty do drobnych napraw w domu. Sklep ten ma swoją historię – został założony w 1968 roku przez Gabriela Pereirę, który przybył do Montrealu w 1956 roku z archipelagu Azorów u wybrzeży Portugalii. Przez lata stał się częścią lokalnej społeczności, a Cohen, jak wielu mieszkańców, zaglądał tam, by znaleźć to, czego potrzebował.
Montreal wciąż oddycha Cohenem – jego muzyką, jego słowami, jego obecnością, która na zawsze pozostanie częścią tego miasta.


Dzień Leonarda Cohena zaczynał się od filiżanki espresso w Bagel Etc.
Murale w Montrealu

Podczas piątej edycji Festiwalu Murali w 2017 roku, artysta Kevin Ledo stworzył 9-piętrowy mural w hołdzie Leonardowi Cohenowi. Zaledwie kilka ulic od domu, do którego wracał do końca życia. Fioletowe linie, to duchowe wibracje, posiadają je ludzie, którzy w ścieżce rozwoju zaszli najdalej
Schwartz, to miejsce, gdzie podają najlepszy poutine. Nie wygląda apetycznie, ale kto by nie chciał spróbować „putina” będąc w Montrealu. Długość kolejki w porze lunchu sugeruje, że opinie nie są przesadzone.
Jednak nasz cel znajduje się dokładnie po drugiej stronie ulicy. Idziemy do ulubionego baru Leonarda Cohena.

Ulubione miejsca Cohena: Main Deli i spotkania z przyjaciółmi

„Moja muzyka jest popularna w Europie, ponieważ publiczność nie rozumie słów”.
Na ścianie wisi wywiad z Cohenem z lipca 1988 roku. Dowiadujemy się jak bardzo był skromny.


Ulubione miejsce Leonarda Cohena

Zauważyłam zaciszny i przytulny kąt, szybko zajęłam miejsce. W USA trzeba czekać aż obsługa zaprowadzi do stolika i zapyta ile osób, zawsze mnie to śmieszy. To nie autostop, że z krzaków wyskoczy jeszcze kilku głodomorów.
Na stół wjechała „kranówa” podawana każdemu, tak jak w USA, z hojnie wsypanym lodem. Zapytaliśmy które miejsce zajmował zwykle Leonard Cohen.
TO. Tu gdzie siedzimy. Nie dziwię się, zawsze fajnie jest obserwować wszystkich, mając za plecami ścianę. Jednak poczułam jakąś magię, tym bardziej, że równie łatwo odnalazłam grób Leonarda Cohena bez żadnych wskazówek.
Zamawiamy nasze poutine, danie z wędzonego, gotowanego mostka, wcześniej solonego i peklowanego. Sos przypomina łagodną musztardę na ciepło. Pod gorącymi płatami mięsa rozpuszczają się kawałki sera. Smakuje fantastycznie.
“Lubię to miejsce, ponieważ jest otwarte przez całą noc. Pasuje do mojego harmonogramu. Również ludzie tutaj są naprawdę mili. Często tu przychodzę. Wędzone mięso też jest smaczne, szczególnie po pięciu miesiącach w drodze.”

Kolejny piękny mural.

Leonard Cohen. Miejsce spoczynku
„So Long, Marianne” to tytuł piosenki z 1967 roku, którą Cohen napisał dla Marianne Ihlen.
Jan Christian Mollestad dostał wiadomość od Marianne, swojej przyjaciółki , że jest bardzo chora i umiera. „Czy możesz powiedzieć Leonardowi co się dzieje?”
Napisał do Cohena, że niestety wygląda na to, że Marianne zostało tylko kilka dni życia. Po dwóch godzinach otrzymał odpowiedź od Leonarda.
„Marianne, przyszedł czas, kiedy jesteśmy bardzo starzy i nasze ciała się rozpadają i myślę, że bardzo niedługo do ciebie dołączę.
Wiedz, że jestem tak blisko za tobą, że jeśli wyciągniesz rękę, to myślę, że dosięgniesz mojej.”
Wiesz, że zawsze kochałem cię za twoje piękno i twoją mądrość, ale nie muszę mówić o tym nic więcej, bo wszystko to wiesz.
Ale teraz chcę ci tylko życzyć bardzo dobrej podróży. Żegnaj dawna przyjaciółko. Nieskończenie kocham, do zobaczenia na drodze”
Leonard Cohen
Była w pełni przytomna i taka szczęśliwa, że napisał coś do niej, wyciągnęła rękę.

Leonard Cohen zmarł 7 listopada, ale został pochowany 10 listopada 2016 roku. W ostatnim pożegnaniu uczestniczyła tylko najbliższa rodzina i przyjaciele, razem 15 osób. Spoczął obok rodziców w prostej, sosnowej trumnie, tak jak sobie tego życzył. Dopiero tego dnia świat dowiedział się o jego odejściu.
Na tym cmentarzu spoczywają cztery pokolenia Cohenów.




Podróż śladami Leonarda Cohena to coś więcej niż zwiedzanie – to spotkanie z jego historią, muzyką i duchem, który wciąż unosi się nad Montrealem. Spacerując po ulicach, na których mieszkał, zatrzymując się w miejscach, które były mu bliskie, można niemal usłyszeć jego cichy, głęboki głos, który wciąż opowiada o miłości, stracie, wierze i poszukiwaniu sensu.
Jego twórczość nie była tylko poezją i melodią – była sposobem, w jaki spoglądał na świat i dzielił się nim z nami. Montreal wciąż oddycha Cohenem, a ci, którzy podążają jego śladami, z pewnością poczują, jak jego obecność wciąż tkwi w tym mieście.
Mam nadzieję, że ten spacer pomógł Wam nie tylko poznać nowe fakty, ale także zbliżyć się do duszy artysty, który pozostawił po sobie coś więcej niż muzykę – pozostawił świat pełen refleksji, emocji i nieskończonych opowieści.
Jeśli lubicie wędrówki śladami ulubionych postaci, to poznajcie Gabriela Garcię Marqueza w Cartagenie.
Zapraszam do obserwowania.




74 komentarze
Dziekuje serdecznie za piekny reportaz :)
I ja dziękuję za to, że przeczytałaś i jeszcze nazwałaś „pięknym reportażem”, starałam się:)
Dzień dobry, Mario!:-)
Pogoda u mnie znowu taka jak w Montrealu, który zwiedzałaś niedawno. Lubię taką pogodę, bo wystarczy popatrzeć za okno i widzi się piękny, zmieniający się dynamicznie pejzaż narastającej wciąz delikatnie, ale nieprzerwanie bieli. Obraz, który nigdy sie nie znudzi. Pełen treści, skrywającej sie pod kolejnymi warstwami śniegu i ukazujących się nowych treści wraz z każdą nową jego warstwą. Chyba podobnie jest z poezją i pieśniami Cohena.Jak chyba z każdą dobrą piosenką i poezją. I to jest piekne w życiu, że wciaz możemy odkrywać, zauważać cos nowego, starać sie spojrzeć na cos innymi oczami, poczuć intensywniej, dotknąc czegoś ważnego dzieki temu, że ktoś wskaże nam coś, co mocno rezonuje w jego sercu a tak własnie jest w tym przypadku, gdy czytam o Twojej fascynacji Cohenem, gdy czuję Wasze z Krzysiem wzruszenie.
Posłuchałam zaproponowanych przez Ciebie w tym poscie jego pieśni i czujac niedosyt zaczęłam szperać po Internecie. W poszukiwaniu Cohenowskich tekstów po polsku, bo fragmenty Jego biografii w Twoim poście zaciekawiły mnie i sprawiły, iz chciałam posłuchać, poczytać, zrozumieć wiecej. Bo sercem czuję tylko melancholijno, refleksyjno, a czasem ironiczny przekaz Jego pieśni, ale to za mało, by pojąc istotę jego wyjątkowości. Znalazłam stronę z tekstami Cohena po polsku https://www.tekstowo.pl/piosenki_artysty,leonard_cohen.html (jest ich tam prawie 280). Ogrom! Przeczytałam kilka, posłuchałam piosenek w oryginalnym wykonaniu poety. Potem zaczęłam szperać po YT i znalazłam coś, co przykuło moją uwagę i słucham tego teraz (https://www.youtube.com/watch?v=SXxozYLjDm0&list=PLABB0C17DF96AE0A2&index=5) . Maciej Zembaty spiewajacy po polsku Jego piesni. Maciej Zembaty, niezyjący już polski poeta, zafascynowany niegdys Cohenem i tłumaczący jego teksty. Słucham, wsłuchuję się, wkraczam w ten cohenowski świat powolutku. Nastrajam sie na te nuty, na te słowa. A za oknem śnieg pada, pada, pada…
Pozdrawiam Cię serdecznie, Mario i dziekuje za oprowadzenie mnie po montrealowskich śladach Cohena.
Krzysztof tęskni za śniegiem i taką pogodą, ja jeszcze zbyt dobrze ją pamiętam. Pobyć kilka dni, to prawie jak przygoda, nawet jak zimno i pada. Lepiej znoszę upał niż zimno, a bez słońca wpadam w przygnębienie, dlatego lubię mieszkać w Georgii. w nocy mróz, w południe wiosennie. Ale śnieg pojawia się i są normalne pory roku, ktoś z Florydy powiedział mi kiedyś, że nie da się wytrzymać wiecznego lata. Fajnie, że potrafisz znalezc piękno nawet w szarościach:)
Cieszę się, że nasze wzruszenie znalazło u Ciebie zrozumienie. Chodząc po czyichś śladach zaczynamy odbierać wszystko bardzo osobiście. Ale Ty dobrze o tym wiesz:) Specjalnie nie podałam linka do polskich tłumaczeń, tak bardzo się różnią. Ktoś, kto zyskał akceptację rodziny swoim tłumaczeniem, całkowicie wypaczył sens, przesłanie zmieniło znaczenie. Dlatego można przeczytać, zeby pojąc wszystkie niuanse, ale skupić się na kluczowych słowach i przesłaniu, dać się porwać emocjom, bez szczegółowej analizy. To rozmowa człowieka , ktory umiera z Bogiem.
Dzięki Zembatemu Cohen zawitał do Polski, ale nie, nie mogę słuchać jak śpiewa Cohena.
Dziękuję Ci Olu za towarzyszenie na ulicach Montrealu, myslę, że latem jest pięknym, kolorowym miastem. Fantastyczne było schodzenie nocą z Mount Royal, światła miasta oświetlały ściezki, pięknie było. Pewnie to jedyna zima jaką zobaczyłam tego roku. Pozdrawiam gorąco.
Napisałam tu przed chwilą długi komentarz, ale na razie go nie widzę.Mam nadzieję, że go nie wcięło.Byłoby szkoda, bo nie odtworzę…
Zajrze potem, co i jak a na razie serdeczne usciski Ci zasyłam!:-)
Po dodaniu zabezpieczeń chyba się zmieniło trochę dodawanie komentarzy, naprawdę nie wiem dlaczego musialam go zatwierdzac. Najwazniejsze, że nie przepadł. Twoje komentarze są dla mnie bardzo cenne:)
Hurra! Są oba moje komentarze! kamień z serca!:-))
P.S. A ja juz po leśnym, śnieżnym spacerze. Psy śpią. W piecu rozpaliłam. Zaraz obiadek będę robić!:-))
Zazdroszczę Ci leśnych spacerów:)
Piękna i sentymentalna wycieczka śladami wielkiego artysty.
Lubię Cohena od zawsze. Chociaż jego twórczośc jest pełna smutku i nostalgii.
W tym monotonnym,ciepłym barytonie można się zakochac.
Miałam okazję byc na wyspie Hydra,Cohen miał tam swój dom.Cudowna wyspa,sprzyjająca powstawaniu nowych utworów.
Zimowy Montreal też pasuje do jego twórczości.
Z ogromną przyjemnością pospacerowałam razem z Tobą.
Dziękuję Ci za ten wpis.
Pozdrawiam Marylko-)
Ja go polubiłam jako zwyczajnego, skromnego człowieka z wielkim dystansem do siebie. I głos kocham. Obejrzałam wiele zdjęć z Hydry, musiała być fantastyczna w latach 60-tych, kiedy nie było samochodów i zjeżdżali się artyści, żeby pracować w otoczeniu piękna i słońca. ciekawa jestem, czy widziałas miejsca związane z Cohenem? Mało czasu pewnie miałas. Romantyczna historia miłości Leonarda i Marianne tam się zaczęła. Po rozstaniu, Marianne wróciła na Hydrę, ale Suzanne Elrod, matka dzieci Cohena, kazała jej się wynosić. Marianne wróciła do Oslo. Mama Cohena uparcie mówiła do Suzanne- Marianne:) Mogła mieć dość, tym bardziej, że największe przeboje były dedykowane rywalce. Cohen nigdy się nie ożenił.Pozdrawiam Irenko.
Pięknie napisane. Byłam na koncercie Cohena w Katowicach w 2010 – z powodów osobistych bardzo nostalgicznie wspominam tamten cudowny koncert i Cohena.
Miałaś szczęście, żałuję, że nie zdążyłam być na żadnym koncercie, dlatego tak ucieszyła mnie rozmowa z ludzmi, ktorzy znali go jako zwykłego człowieka. Pozdrawiam.
Co za piekny reportaz!
Marijo, nawet nie wiesz ile wspomnien przywolalas, niezliczone mysli przwijaja mi sie przez glowe, jak tasmy filmowe z dawnych lat.
Piszesz zaczarowanym olowkiem – wszystko widze i slysze, jakbym byla tam zamiast Ciebie , przeszla tymi ulicami , weszla do miejsc, ktore odwiedzilas,
dotknela tego namacalnie.
Przenioslam sie do czasow, kiedy mialam 15 lat, a nawet jeszcze wczesniej.
Ten zwycieski bieg Ireny Szewinskiej ogladalam samiutenka na zywo pozno w nocy ( rodzice spali), mialam wtedy 12 lat. Do dzis pamietam glos krzyczacego prezentera, choc jego nazwisko ulecialo ( czyzby Bohdan Tomaszewski?), do dzis pamietam jednak te rosnaca radosc i euforie.
Pozniej widze siebie i moja najblizsza przyjaciolke ( ktora mieszka od ponad 30-tu lat w Chicago) – jak siedzimy w moim waskim pokoju , za oknem ciemny, zimny listopad , a my sluchamy nagran Cohena, ciagle i ciagle puszczajac te sama tasme. Nie znalam wtedy dobrze angielskiego, ale wiele slow wylapywalam – znalam kazdy refren. Muzyka Cohena towarzyszyla nam przez cale liceum, zdarlysmy te tasmy do cna – az zycie unioslo nas obie w zupelnie inne rejony swiata i stany ducha. Pozniej na lata zapomnialam o muzyce Cohena – a byc moze zepchnelam ja swiadomie do zakamarkow duszy, czasem byla ona zbyt bolesna i smutna, otwierala rany, ktore mnie bolaly. Dzisiaj slucham jej ze wzruszeniem.
On naprawde dotknal tyle serc. Mojego juz dawno dawno temu.
A na koncu przywolalas wspomnienia z Portugalii – naprawde oddaja jej klimat. Usmiechnelam sie, jak zobaczylam te ceramiczne koguciki, symbol Portugalii – przywiozlam sobie takiego czarnego z czerwonym czubem na pamiatke tego lata:)
Przepiekna podroz – zupelnie inna w porownaniu z Twoimi poprzednimi, taka “urbanistyczna”, ale jakze ciepla, ludzka i wzruszajaca.
Dziekuje Mario!
Jak przywołałam, to znaczy, że pomysł na wpis o Cohenie był dobry:) Taki miałam zamysł od początku, żeby pokazywać to, co sama widziałam i przeżyła, jak się chociaż trochę udaje, to super. Ja też pamiętam bieg Szewińskiej, była taka popularna. W tym zniczu zabawnie odbijali się ludzie, mieli długie chude nóżki, wszyscy przystawali i pękali ze śmiechu. a potem zmieniło się światło i nadjechały smieszne, znieksztalcone samochodziki- zabawki.
Cohen dotyka serca, jest taki autentyczny. Jego ostatni pożegnalny album bardzo mnie poruszył, a kiedy zaczęłam analizować jego znaczenie, zrozumiałam jak wielkim był artystą. Smutek, refleksyjne rozważania, jakas melancholia, są po prostu istotą oświecenia, dochodzenia do zyciowej mądrości. Na kilka lat zniknął, zamieszkał w buddyjskim klasztorze, medytował. Zwyczajny sąsiad z ulicy, skromy wielki człowiek.
Też mam kogutka z Barcelos. W Montrealu mają napis „pamiatka z Portugalii”. W parku jest tabliczna pamiatkowo z info kiedy przybyli, a na ścianie sklepu alulejo. To taka staroświecka dzielnica, bardzo przyjemnie jest.
Czasami podróż miejska, na tropach idei czy człowieka, jest lepsza niż egzotyczna dżungla. Podobną odbyłam śladami Margaret Mitchelli było równie pięknie. Dziękuję za piękny komentarz i miłe słowa, dzieki temu chce się robić zdjęcia i dzielić fascynacjami, podrawiam serdecznie:)
Kawał solidnej wiedzy! Dziękuję za wszystkie ciekawostki! ;)
Prosze bardzo, mam nadzieję, że dowiedziałeś się czegoś nowego:)
Pieknie opisalas postac Cohena, ale w sumie to nic dziwnego, przeciez Ty zawsze piszesz pieknie :**
Bylam w Montrealu w pazdzierniku 2009 i tez byla paskudna pogoda, w sumie przez te kilka dni, ktore tam spedzilismy caly czas padalo. Sam Montreal mnie nie zachwycil, chociaz jest przeciez ladnym miastem. Kilka z Twoich zdjec przypomina mi moj tam pobyt, chocby Universytet czy Bazylika.
Ale za sprobowanie poutine nalezy Ci sie ode mnie medal :))) Nigdy nie skusilabym sie na to danie, jakos zawsze jem najpierw oczami a to wyjatkowo niewygledne danie:)) tym bardziej, ze ja nie lubie jak smaczne jedzenie jest pokryte warstwa sosu. Nawet w Thanksgiving unikam sosu, owszem robie, bo moja rodzina sobie nie wyobraza zeby go nie bylo, ale sama nie jem.
Montreal na pewno jest inny latem, wyobrażam sobie jak Mount Royal się prezentuje wtedy. Starówka nieciekawa, chociaż bazylika i katedra wyglądają imponująco, to daleko im do pieknych europejskich zabytków. Jednak zawsze coś ciekawego można odkryć i to własnie nam się udało. Spędziliśmy w tym mieście cztery dni , były wypełnione od rana do wieczora dzięki Cohenowi.
Poutine jest pyszne! Szkoda, że nie zamówiliśmy tego wędzonego mięsa w kanapce z żytniego chleba, ale przepadło. Byliśmy głodni i pochłonęliśmy tą górę kalorii. A wiesz, że zawsze jak się pojawia żurawina robię sos- przecier, czy jak to tam nazwać, z Twojego przepisu? Z gruszką i cytryną, uwielbiam to. To własnie była wyprawa w czasie Thanksgiving, bonusowe wolne dni, zawsze wyjeżdżamy. Dziękuję Ci za miłe słowa, pozdrawiam serdecznie.
Jeszcze chcialam dodac, ze moja ukochana piosenka Cohena to :
Violin, albo inaczej „Dance me to the end of love…” oj , nie moge tego sluchac bez gesiej skorki na calym ciele …
Ja też ją lubię. Moja ulubiona to „A Thousand Kisses Deep” i oczywiście „You Want It Darker” https://www.youtube.com/watch?v=46cSksKVzzs
W poście zamieściłam tylko te związane w jakiś sposób z Montrealem.
Czy moge prosic o
przepis na slynny sos zurawinowy Star? Juz o nim czytalam, ze to hit kazdej imprezy !
Na blogu Star masz zakładkę „Gotuję, bo muszę” jej drugi blog:)
Mario, bardzo mi milo, ze korzystasz z tego przepisu i ze sos zurawinowy Ci smakuje:*** Ja nie lubie sosow zaprawianych maka, takich gestych, zawiesistych. Nawet jak ta maka jest wczesniej gotowana z maslem to mimo wszystko taki sos jest dla mnie za gesty. Niestety robie go dla moich gosci, bo oni lubia, sama dla siebie do indyka rozpuszczam maslo z dodatkiem szalotki, wina i kaparow;) Patrza na mnie dziwnie, ale ja tez patrze na nich dziwnie, wiec sie wyrownuje:))))
Jest tak pyszny, że wyjadam go łyżkami, wychodzi mi gęsty dżem. Wcale nie używam do do mięs. Twoje cornish hen też wszedł na stałe do menu, ale różne wariacje przyprawowe stosuję, najchętniej z miodem, żeby się pięknie zarumienił.
Mimo, że skupiłaś się w artykule przede wszystkim na faktach, to wzbudza to we mnie uczucia.
Zgadzam się z Jolą – piękny reportaż!
We mnie miłość do Cohen zaszczepił tata. Słuchał wszystkich największych szlagierów, a po którychś Świętach dostał płytę „Ten new songs” – sam do niej teraz wracam, mimo że to nie był szczyt twórczości artysty :)
Z artykułu zabieram dla siebie przede wszystkim wykonanie Hineni, Hineni – cudowne!
Dziękuję i zazdraszczam takiej podróży :D
Starałam się ze wszystkich sił unikać ckliwości. Trochę przemyciłam, ale tak, żeby nie waliło po oczach. Tak, dla mnie też najważniejsze jest przesłanie płynące z ostatniej płyty. Mam dreszcze za każdym razem. To ja Ci dziękuję za cudowny odzew, cieszę się, że tu zajrzałes, pozdrawim serdecznie.
p.s. wpadam do Was na kawę:)
Na kawę zawsze <3
Życzę Wam pięknego porodu i zdrowego malucha, czekam na relację, pozdrawiam.
Ciekawa historia tego człowieka, w ogóle super wyprawa jego śladami :)
To prawda, prawdziwa przygoda.
Fantastyczna wyprawa! Też chcę taką przeżyć!
Dziękuję. Ciekawe czyimi tropami chciałabyś podążyć najbardziej na świecie.
Fantastyczna relacja, Marylko. Nie tylko dlatego tak sądzę, że byłam i jestem fanką Cohena. Piszesz, że Montreal wydawał się przygnębiający zimową scenerią, a ja poczułam coś zupełnie innego pomimo wszechogarniającej bieli. Twój reportaż jest pełen akceptacji i ciepła dla tego kraju, miasta i wspaniałego człowieka, jakim był Cohen. Nawet kiedy dawno temu nie rozumiałam słów jego piosenek, byłam pod urokiem jego głosu; teraz, rozumiejąc o czym śpiewa, otrzymuję potwierdzenie, że instynkt mnie nie mylił. I niech nikt, broń Boże nie próbuje wykonywać jego utworów, na to trzeba albo nie lada odwagi albo braku wyobraźni. Nie da się go zastąpić!
Czytałam ten klimatyczny reportaż uruchomiwszy dodany przez Ciebie podkład muzyczny i efekt był niesamowity: magia absolutna! Podpisuję się nieśmiało pod tym liścikiem umieszczonym na jego nagrobku, jestem pewna, że przeczytał i jest mu z tym bardzo fajnie :)
Wspaniała ścieżka dla tych, co w Montrealu pierwszy raz, niepotrzebny już żaden przewodnik. Poczułam się tak, jakbym sama siedziała sobie na tych schodkach i czekała, będąc jednak pewną, że za chwilę zostanę poproszona na ciepłą herbatkę z ciasteczkami w tle.
Tak więc herbatka dla mnie, a dla Ciebie Złote Pióro i nagroda specjalna dla autora zdjęć!!!
Nie ma podpisu, ale wiem kto mógł tak pięknie i życzliwie ocenić mój wpis, dziękuję moja przyjaciółko.
Kiedy staliśmy nad grobem Leonarda, położyliśmy kilka kamyków, ale to było za mało, chciałam koniecznie coś dla niego zostawić. Były tam inne karteczki, dlatego ucieszyłam się, że mam w torebce długopis i notes. Chronologicznie wyprawa wyglądała inaczej, dlatego na początku i końcu jest śnieg, ale masz rację te mgły, w których ginęły szczyty kościołów były też piękne. Wcześniej wchodziłam do synagog, ale nigdy jako mile widziany gość. To dzięki Leonardowi tak mile nas potraktowano i pokazano wszystkie pomieszczenia. Napisałam dużo o świątyni, żeby uwypuklic powrót do korzeni. Pieśń tytułowa z ostatniego albumu jest piękna, przejmująca, ale nie da się zrozumieć bez kontekstu.
Urocze, że siadywał z laptopem na schodach, latem park musi być uroczy, kameralny. Dzielnica Portugalska jest taka swojska, małe miasteczko dl którego chce się wracać.
Dziękuję za Twój życzliwy odbiór, tak ci to chciałam własnie opowiedzieć. Pozdrawiam gorąco.
Zdjęcia przepiękne, bardzo dobrze się je ogląda :)
Dziękuję, cieszę się.
Bardzo lubię twórczość Leonarda Cohen a miałam przeczytać jego biografię, ale zawsze coś… Pięknie pokazałaś reportaż, zwłaszcza to gdzie dorastał:)
Dziękuję bardzo. Z biografiami tak jest, że zbyt dużo faktów i szczegółów może zniechęcić. Lepiej jak fabularyzowana, no chyba, ze się kogoś bezgranicznie lubi. Fajnie było zjeśc posiłek w knajpce Cohena, pozdrawiam ciepło.
Mural jest przepiękny, a dom robi jeszcze większe wrażenie.
Pamiętając jaki stosunek miał cohen do swojego miasta, jego wizerunek robi wrażenie:)
Nie jest to osoba, którą kiedykolwiek mogłabym darzyć sympatią, jednak podziwiam pomysł wędrowania śladami swojego idola :)
To z pewnością jest osoba, którą można darzyć sympatią, bo był dżentelmenem, skromną osobą i wielkim artysta. A tak, wędrowanie śladami idola to fajna przygoda.
Piękne te murale, uwielbiam taką formę sztuki :)
Na mnie tez zrobiły wrażenie, szczególnie ten z Cohenen, widać go ze szczytu góry, taki dobry, ciepły usmiech.
Brawo kochana, widać, ze w ten wpis włożyłaś całe swoje serce :)
Dziękuję Ci, myślę, że włozyłam sporo:)
Taka wędrówka czyimś śladami jest bardzo ciekawa, pozwala lepiej poznać daną osobę i się z nią w pewien sposób połączyć
Świetna zabawa, zaczyna się traktować osobą jak kogoś osobiście znanego i bliskiego. Dzięki za odwiedziny, pozdrawiam.
Lubię posłuchać Leonarda Cohena.
Piękny Montreal – oglądam właśnie serial Frontier i tam część dzieje się z Montrealu, ale nie jest on zbyt pokazany
Nie oglądałam, właśnie sprawdzam, dzięki za podpowiedz.
Świetny wpis, bardzo lekko napisany, pełen treści, a nie nudny. No i piękne, oryginalne zdjęcia!
Dziękuję Ci, ciesze się, że nie uważasz, że przynudzam, byłam taka przejęta:)
Prześliczne zdjęcia i bardzo interesująca historia :)
Bardzo ci dziękuję za miłe słowa.
Bardzo ciekawa i ważna w historii muzyki postać ;)
Bardzo fajny i ciekawy człowiek, bardzo się cieszę, że go poznałam inaczej.
Uwielbiam Motreal :)
Byłaś w Montrealu może? Na pewno jest cudownie latem. Dziennikarstwo z hiszpańskim? Brzmi fantastycznie, powodzenia!
Fajna podróż
Dziękuję.
Bardzo interesujący wpis – nawet dla ludzi, którzy Cohena zbyt często nie słuchają. Tak sobie myślę, o ile ciekawiej można przedstawić miasto/regon kiedy podąża się śladami jakiejś znanej osoby. U Ciebie ważny jest człowiek, a Montreal jest tylko dopełnieniem jego historii. A przecież mógłby to być kolejny w sieci wpis pod tytułem „TOP 10 – Co warto zobaczyć w Montrealu”. Tak wiem – gardzisz tego rodzaju postami ;)
Sam przymierzam się do tego rodzaju tekstu u siebie na blogu, ale z akcją dziejącą się w angielskim Devonie. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
Pozdrawiam!
Cieszę się, że moj wpis Cię zainteresował. Wiedziałam, że Cohen urodził się w Montrealu, znałam kilka faktów z jego zycia i to wszytsko. Wzruszył mnie jego list do dawnej ukochanej a potem wiadomośc o jego śmierci. Ale w Montrealu wszytsko stało się bardziej intensywne, kiedy skupiliśmy się na podążaniu za nim. Wizyta w synagodze bardzo ważna. Nie spodziewałam się, że był taki normalny i skromny, lubił pogawędzić z każdym na ławeczce przed domem. Bardzo sympatyczny i skromny.
Zachęcam, odkrywanie na własną rękę śladów po kimś, kogo znamy tylko z twórczości to cos niesamowitego. Mialam przyjemność odwiedziać miejsca związane z Margaret Mitchel i „Przeminęło z wiatrem” i czulam się podobnie. Powodzenia, czekam z zainteresowaniem jaki masz pomysł. Pozdrawiam serdecznie.
Witaj Mario, to że pięknie napisane – fakt, to że doskonałe zdjęcia i komentarze -fakt, to że zazdroszczę – fakt, ale nigdy nie zrozumiem, dlaczego można być tak bardzo blisko…i trzeba ginąć w bezsilności wobec niemożliwego. Wyjaśniam: po koncercie w Łodzi (2013) w pełnym przekonaniu, że ostatni raz widzę LC na własne oczy, byłam w kawiarni hotelu w którym mieszkał. Przesiedziałam tam kawał nocy (kilka godzin)- kilka pięter niżej, sącząc wino, gdy LC zapewne smacznie spał. Tylko dwa piętra niżej, a okazało się to być całą otchłanią niemożliwego. Gdyby brakowało komuś sentymentalnego, „płaczliwego” komentarza – to proszę.Oto on. Pozdrawiam Cię i dziękuję bardzo.
Dziękuję za piękny komentarz. Piękny, bo pisząc o Cohenie, miałam nadzieję, że pewnego dnia pojawi się ktoś, dla kogo te zdjęcia i słowa będa ważne i potrzebne. Bo skąd mamy wiedzieć, że nasz idol był skromnym człowiekiem, który ucinał sobie pogawędki w parku z kloszardem i lubił przysiadać na schodku z laptopem na kolanach. Ja unikam płytkiej uczuciowości, a jednak na cmentarzu pożegnałam kogoś mi bardzo bliskiego i chyba uderzyłam w łzawy ton. Przeżyłam niesamowita przygodę i jestem szczęśliwa, że Ci pokazałam Jego Montreal. Pozdrawiam serdecznie.
Tak. Pokazałaś mi Montreal za którym tęsknię, który jest dla mnie nie do zdobycia i który zapewne mógłby mnie „uzdrowić”. Ponieważ nie mogę tam pojechać (to tysiące kilometrów), tak jak nie mogłam wjechać windą na piętro w hotelu i po prostu wejść (choć to było tylko kilkanaście metrów)…dlatego z całego serca dziękuję za poprowadzenie mnie śladami Leonarda. Ciekawa jestem jak udało Ci się wyszukać takie detale, jak tytuł pieśni na ceremonii pogrzebowej, czy o zachowaniu S.Elrod wobec Marianne…? A kloszard nie zawsze jest kloszardem, czasem to poeta który nie miał sił by przestać…, jak ten pan na zdjęciu :)
Beatko, teraz może za daleko, kiedyś i dla mnie też taka podróż była czymś niewyobrażalnym. Uzdrowić się możemy tylko sami i miejsce nie ma wielkiego znaczenia. Czasami się zachłystuję czymś, co kiedyś było zwyczajne, a karaibskie klimaty już nie wywołują okrzyków. Nie piszczę na widok bananowca tylko kasztanowca. W Montrealu byłam 5 miesięcy temu, musiałam odświeżyć sobie co napisałam. Wygrzebałam sporo ciekawostek w internecie, znalazłam portal o Cohenie, mam jego biografie. Sporo dowiedziałam się w synagodze. Wielu rzeczy nie dało się wcisnąć w post, bo nie wypadało plotkować i nie pasowało do całości. Pozdrawiam Cię serdecznie.
Dziękuję Mario. Kochana jesteś, że odpowiadasz za każdym razem. Zapewne masz dużo racji, dlatego to „uzdrowienie” wpisałam w cudzysłów. Boję się, że z czasem wszystko wyblaknie (i we mnie i w tych ludziach, których spotkałaś). Dlatego żałuję, że to tak daleko.
Moje najlepsze życzenia dla Ciebie :) Beata
U mnie tam nic nie blaknie i coraz więcej mnie interesuje rzeczy. Czy coś, co fascynuje może kiedyś stracić na wartości? Ja nawet stare lektury wspominam z czułością, bo kiedyś coś ważnego dla mnie zrobiły. Tak jak wiosna nigdy się nie znudzi:) Ależ to dla mnie przyjemność rozmawiać z Tobą, bardzo mnie cieszy, że zaglądasz i jeszcze moje wypociny lubisz. Pozdrawiam ciepło.
Czy mogłabyś słowo napisać o tych płytach z Synagogi? Czy na wszystkich śpiewa Kantor Gideon Zelermyer? Znalazłam stronę Chóru, są tam 4 CD, ale nie ma pełnego opisu.
Na stronie Kongregacji można posłuchać tych płyt. Tak, na wszystkich jest kantor Gideon. Piękne, uwielbiam chór.
https://www.shaarhashomayim.org/listen-purchase
A tu jest strona główna https://www.shaarhashomayim.org/
Wielkie dzięki!
Miłego weekendu:)
Dzięki za wspaniały komentarz opis ciekawe Osoby miejsc
Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam serdecznie:)