Torres Del Paine jest jednym z ostatnich dzikich miejsc na Ziemi. Trudno sobie wyobrazić jaka porcja przyrody czeka w najdalszym skrawku Ameryki Południowej podzielonym między Chile i Argentynę. W okolicy lodowców falują turkusowe jeziora w których brodzą różowe flamingi. Góry patroluje andyjski kondor, po równinach biegają guanaco, strusie, a nawet pumy. W listopadzie trwała zaawansowana wiosna, ale nie spodziewałam się kwitnących bzów w Patagonii.
W sklepach z pamiątkami zobaczyłam osobliwe figurki, tak wyjątkowe, że bardzo chciałam dowiedzieć się czegoś o pierwszych gospodarzach tej ziemi. Byli ostatnimi rdzennymi mieszkańcami Ameryki Południowej do których dotarli wielcy odkrywcy. Plemię Ona zostało wymordowane.
Na szlakach można spędzić wiele dni, ale my nie mieliśmy tyle czasu ani kondycji, dlatego wybraliśmy się tylko na jeden, mocno dający w kość trekking do słynnych wież Torres del Paine, a resztę widoków zobaczyliśmy w trakcie wycieczki objazdowej. Zapraszam do Patagonii.
Spis treści
Cieśnina Magellana

W 1520 roku Ferdynand Magellan wpłynął do nieznanej cieśniny podczas swojej podróży dookoła świata. Od tej pory wszystkie statki, które chciały przedostać z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik musiały przepłynąć Cieśninę Magellana. Tak było aż do otwarcia Kanału Panamskiego w 1914 roku.
Lud z Patagonii

Magellan widział płonące ogniska na wyspie położonej niedaleko Antarktydy, dlatego nazwał ją – Ziemia Ognista.
Plemię Selknam, lub inaczej Ona, żył w Patagonii i na wyspach Ziemi Ognistej ponad 10 tysięcy lat. Wysocy, ze wzrostem około 180 centymetrów, byli olbrzymami w oczach intruzów. Nazwa „Patagonia” pochodzi od słowa wyrażającego „olbrzyma”.
Przez 300 lat ich kontakty były rzadkie, czasami Ona pomagali rozbitkom przetrwać w ekstremalnych warunkach. Niestety w 1879 roku biali znaleźli złoto na Ziemi Ognistej i w ciągu 50 lat wymordowali całe plemię.

Hiszpańscy kolonizatorzy wytłukli zwierzęta, które od zawsze żywiły tubylców, a na wielkie pastwiska Patagonii sprowadzili owce. Ona nie wiedzieli czym jest własność prywatna, dlatego zabijali owce – jak wcześniej guanaco – żeby wykarmić swój lud. Wściekli hodowcy wyznaczyli nagrody za zabicie każdego bez wyjątku, kobiet, dzieci i starców. Na potwierdzenie trzeba było dostarczyć obcięte uszy ofiar, a nawet genitalia.
W 1896 roku populacja Selk’nam wynosiła 3000 osób, a w 1919 roku zostało ich tylko 279.
Całe tysiące umarły z powodu chorób przyniesionych przez białego człowieka. Niektórych siłą wywieziono a wyspę, żeby nawracać na chrześcijaństwo. Kilkanaście osób biali wysłali statkami do Europy. W ludzkich ogrodach zoologicznych byli wystawiani na pokaz, a gawiedź cieszyła się wyższością europejskiej cywilizacji nad resztą świata.



Hain – pasowanie na mężczyznę
Na co dzień ludzie z plemienia Ona ubierali się w ciepłe skóry guanaco, które z łatwością można wypatrzeć na szlakach w Patagonii. Wykwintne przebrania, maski i na czerwono barwione ciała były przeznaczone na wyjątkowy czas – Hain – kiedy chłopcy przechodzili inicjację przeobrażenia się w mężczyznę.
Obrzędy trwały pond rok, a młodzi ludzie musieli w tym czasie pokazać swoją odwagę i zaradność. Przechodzili niezliczone testy, uczyli się polowania i wszystkiego co jest potrzebne, żeby przeżyć i ochronić rodzinę.
Na bardzo tajnych spotkaniach dorośli mężczyźni przebierali się za duchy, które wyszły z czeluści albo nieba. Maski, czerwona farba, pióra maskowały kim są naprawdę, a przerażeni chłopcy mieli z nimi walczyć w ciemnej chacie. Na koniec wódz odkrywał tajemnicę, której nie mogli zdradzić kobietom.
W 1889 roku rząd Chile pozwolił na to, żeby jedenaście osób, w tym ośmioletnie dziecko popłynęło do Europy. Niektórzy nie dopłynęli, a wielu z nich nigdy nie wróciło. W ludzkich ogrodach zoologicznych patagońscy Indianie musieli codziennie występować przed publicznością wiele razy dziennie. Zdjęcia wychudzonych i przerażonych ludzi są wstrząsające.
Na szczęście misjonarze spisali historię Ona, a wiele zdjęć można zobaczyć w muzeum. Ostatnia pełnokrwista kobieta zmarła w 1974 roku. Na podstawie rozmów z nią powstała książka.
Punta Arenas w Patagonii

Punta Arenas nad leży nad Cieśniną Magellana i jest bramą do Patagonii i Antarktydy. Tu przylatują samoloty z oddalonej o 2 200 kilometrów stolicy Chile, Santiago.
Pierwsi osadnicy hiszpańscy przybyli w okolice Punta Arenas pod koniec XVI wieku, ale trudny klimat i odległe położenie szybko ich wypłoszyły. Miasto powstało dopiero w XIX wieku, kiedy region stał się ważnym ośrodkiem hodowli owiec. Przed powstaniem Kanału Panamskiego Punta Arenas było jednym z najważniejszych portów w Ameryce Południowej.
Dziś Punta Arenas jest bazą wypadową do Parku Narodowego Torres Del Paine. Stąd polecieliśmy potem na Falklandy, żeby zobaczyć aż 5 gatunków pingwinów.
Spacer po Punta Arenas


Gospodyni poleciła nam wyprawę na cmentarz, na którym najokazalsze grobowce należały do Chorwatów. Nazwy ulic też są echem wielkiej europejskiej emigracji.
Można spacerować cyprysowymi alejami, mijając mauzolea założycieli miasta. W jednym z grobowców spoczywają szczątki ostatnich Indian Selknam z Ziemi Ognistej.
Na Plaza de Armas stoi pomnik Magellana, dookoła rosną drzewa złotokapu, tak samo bujne jak w tropikalnym Hondurasie. Wiatr ma tu zupełnie inną definicję, mało łba nie urwie, szczególnie na wybrzeżu. Ale w największy zachwyt wprawiły krzaki bzu wtulone w domostwa, bo maj mają tu w listopadzie.



La Luna – restauracja z owocami morza


Restaurację La Luna wypatrzyliśmy na jakimś filmiku na you tube. Spodobał nam się wielojęzyczny gwar i ściany oklejone biletami lotniczymi, oraz już niepotrzebnymi świadectwami szczepień. Odważyliśmy się zamówić ceviche i zestaw owoców morza.
Calafate


W Patagonii rośnie calafate, cierpka jagoda, z której przygotowuje się sosy i dżemy, ale prawdziwym rarytasem okazał się Pisco Sour z dodatkiem calafate.
Pisco Sour to słynny koktajl z Ameryki Południowej, o słodko-kwaśnym smaku. Jest przepyszny, dlatego zamawialiśmy go wszędzie.
Powstaje na bazie pisco, alkoholu ze sfermentowanych i destylowanych winogron. Chile i Peru spierają się od lat o to, pierwszy je wyprodukował. Po dodaniu kilku składników, powstaje delikatny koktajl pokryty pianką. Najlepszy ze sproszkowanymi owocami calafate.
Do shakera wlewamy:
-60 ml pisco ( lub białej wódki)
-25 ml soku z limonki
-20 ml słodkiego syropu i -1 białko jajka.
Puerto Natales

Puerto Natales jest miastem położonym najbliżej Parku Narodowego Torres del Paine. Autobus linii Bus-Sur jedzie cztery godziny z Punta Arenas.
Puerto Natales leży nad brzegiem Cieśniny Ostatniej Nadziei – Ultima Esperanza. Była ostatnim niezbadanym wyjściem z Cieśniny Magellana i zatem ostatnia nadzieją.
Wieczorem w restauracji podsłuchiwaliśmy rosyjskich turystów. Miszę, Saszę i kilka rozbawionych kobiet, nieświadomych, że rozumiemy ich żarty.
Park Narodowy Torres Del Paine

Po wodzie pływa łabędź czarnoszyi. Po angielsku – black necked swan – w tłumaczeniu naszego przewodnika zabrzmiało jak nagi –naked.
Wiekowa Amerykanka zareagowała z ironicznym uśmieszkiem – ale dlaczego nagi? A kiedy zapytał – czy wszyscy mnie słyszą? Tak, ale nikt cię nie rozumie – skwitowała znawczyni jedynego języka.
Opiekował się nią na szlaku i podstawiał ramię, więc chyba nie czuł urazy. Na zakończenie 12 – godzinnej wycieczki wszyscy przygotowali napiwki. Wstrzymaliśmy oddech, kiedy Amerykanka sięgnęła do portfela. Wyciągnęła 1 dolara. Należy dodać, że miała grubo po siedemdziesiątce, podróżowała sama, była wcześniej na Arktycznym rejsie i miała polską babcię.
Laguna Amarga
Chociaż Puerto Natales leży najbliżej Parku Narodowego, to i tak czekały nas dwie godziny jazdy. Bilety wstępu można kupić na pierwszym przystanku w Laguna Amarga, albo już na dworcu w Puerto Natales. Okazało się jednak, że trwa strajk pracowników i wejście do parku mieliśmy bezpłatne.

Pierwszy punkt widokowy, który dawał obraz tego jakie cuda będą dalej. Kwitły żółte krzewy i roiło się od patagońskich pszczółek.
Lago Sarmiento

Jezioro Sarmiento ma około 90 metrów kwadratowych i 310 metrów głębokości. Za skrzącymi falami i górami z czapą śniegu, wystają trzy skalne wieże, od których park wziął swoją nazwę – Torres del Paine. Wybraliśmy się potem na morderczy trekking, żeby zobaczyć je z bliska.

Biały pas skał, który obrysowuje całą taflę jeziora to formacje trombolitów, wyjątkowe zjawisko na jeziorze Sarmiento. Trombolity to starożytne formy zbiorowisk drobnoustrojów, które występują w płytkich i alkalicznych wodach.
Powstały we wczesnym etapie historii Ziemi, dzięki obecności jonów wapnia i węglanów w wodzie. Bakterie, które brały udział w ich tworzeniu, wstrzyknęły pierwszy tlen do ziemskiej atmosfery. Brzmi to bardzo zawile, ale czuję potęgę tego wydarzenia.
Trombolity, które stworzyły warunki do rozwoju życia na planecie, są obecne tylko w kilku miejscach na świecie: w Australii, na Bahamach, w Meksyku i w Patagonii.
Flamingi brodzące w porywistym wietrze, to bardzo zaskakujące spotkanie.

Guanaco i nandu

O Guanaco już wspominałam, bo polowali na niego mężczyźni z plemienia Ona. To bliski krewniak wikunii z Ekwadoru i południowoamerykański wielbłąd. Z wielbłądem łączą go stopy, dwa gąbczaste palce, dzięki którym mogą skakać po skałach. Pumy mają wielkie trudności, żeby któregoś upolować, bo biegają ponad 60 kilometrów na godzinę. Jest ich około trzech tysięcy w Torres Del Paine.
Biegają całymi stadami i kierowca musiał często przystawać, żeby je przepuścić. Te sympatyczne zwierzęta są łagodne i można je oswoić. Rezultatem takiego udomowienia są lamy i alpaki. Na lotnisku widzieliśmy słoiczki z mięsem guanaco.
Niedaleko szutrowej drogi pasły się nandu, patagoński struś.

W Patagonii żyje 60 gatunków ssaków, 400 gatunków ptaków, ryby, płazy i gady. Najważniejszymi z nich są: puma, guanako, huemul – jeleń południowo – andyjski, kondor andyjski i nandu. Kiedyś ich jaja był podstawą wyżywienia Indian podczas okrutnych zim.
W serialu dokumentalnym Netflix „Our Great National Parks„, można zobaczyć chilijską Patagonię i te wspaniałe zwierzęta.

Punkt widokowy Nordenskjold

Nad brzegiem jeziora Nordenskjold znajduje się Almirante Nieto, imponująca góra o wysokości 2670 metrów nad poziomem morza. Nordenskjold – nazwane na cześć Szweda, który je odkrył, łączy się z jeziorem Pehoe.
Góra Almirante Nieto

Turkusowe wody jeziora Nordenskjold spływają wodospadem Salto Grande do rzeki Paine, która łączy się z jeziorem Pehoe. Woda rozbryzguje się w miliony tęczowych kropli z wysokości 65 merów.





Skąd się bierze turkusowy kolor wody
W parku jest wiele ogromnych jezior, a wiele z nich ma mocny turkusowy kolor. To niezwykłe doświadczenie, kiedy się walczy z porywami bardzo silnego wiatru. Takie odcienie kojarzą się raczej z tropikalnymi plażami. Na żywo jest jeszcze bardziej intensywnie niż na zdjęciach. Mieliśmy szczęście, że świeciło słońce, bo nie zawsze Torres Del Paine odsłania takie cuda.
To bajecznie niebieskie zabarwienie jest spowodowane cząsteczkami mąki kamiennej, które pozostały po erozji lodowcowej. Mleczna woda przybiera kolor turkusów i szmaragdów.

Cuernos Del Paine

Cordillera del Paine ma co najmniej 12 milionów lat. Jest częścią Andów, jednak stanowi niezależną górską formację. Najsłynniejszym z nich jest Masyw Paine z trzema wieżami.

Na wypiętrzone warstwy osadowe zadziałała erozja polodowcowa, w wyniku czego powstały twarde granitowe skały.
Dobrym przykładem jest Cuernos del Paine, na szczytach granitowej skały jeszcze widać pozostałości skał metamorficznych. Los Cuernos w tłumaczeniu z hiszpańskiego oznacza rogi.
Wokół masywu Paine roztacza się pofałdowany step, ogromne chmury układają się na szczytach, albo w dolinach udając jeziora. Słońce razem z wiatrem robiły wszystko, żeby spalić nam twarze. Po pierwszym dniu wyglądałam tak, jakbym miała za sobą 10 lat uganiania się za guanaco.
Jezioro Pehoe


Jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam w życiu. Widać stąd potęgę Parku Narodowego. Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej i wejść na mostek, który wiedzie do hoteliku na wyspie.
Szary lodowiec

Żeby zobaczyć i docenić jak piękny i ogromny jest Glacier Grey, trzeba się wybrać na 12 godzinny spacer do punktu widokowego. Można po nim chodzić, albo podpłynąć łodzią. My widzieliśmy go tylko z wielkiej odległości, ale za to spacerowaliśmy brzegiem jeziora Grey, po którym pływają góry lodowe.
Szliśmy przez rozgrzany i pachnący las z ćwierkającymi ptakami, a za chwilę niewyobrażalnie silny wiatr przenikał przez kilka warstw ubrań. Był tak silny, że nie mogłam oddychać, dlatego nie odważyłabym się wsiąść na stateczek, który podpływał do lodowca. Miałam przeczucie, że zaraz się roztrzaska.

Szary Lodowiec jest częścią Południowego Patagońskiego Pola Lodowego. Masa lodu ma ponad 16 tysięcy kilometrów kwadratowych, podzielona między Argentynę i Chile, jest trzecim co do wielkości lodowcem na świecie.
Obok Szarego Lodowca znajduje się kilka wiszących mostów, z których można podziwiać widoki.
W restauracji dostaliśmy wodę z wielkimi kawałkami lodu odłupanego z lodowca. My i para Niemców znacząco złapaliśmy się za gardło. Dajcie cały lód dla mnie, zawołała Amerykanka. Nie rozumiem o co wam chodzi z tym lodem. Przemili Niemcy wybrali się w dwumiesięczną podróż, mieli w planach jeszcze Wyspę Wielkanocną i Hawaje.

Trekking do wież Torres Del Paine

Następnego dnia znowu przyjechaliśmy z Puerto Natales, żeby spędzić dwie noce w pięknie położonym hotelu w sercu parku. Z tego miejsca wyrusza się na szlak Base Torres.



Widok koni pod malowniczą górą, które poganiał chilijski gaucho, nastawił nas entuzjastycznie do wyprawy. To przecież niecałe 20 kilometrów, powtarzał Krzysztof. Po 12 godzinach marszu z jego twarzy zniknął zapał. Do tego okazało się, że zamknęli już bar przekąskowy, a w restauracji płaciło się 100 dolarów za dwa kawałki buraka. Jedliśmy zatem batoniki energetyczne.


Całe połoniny porastał firebush, ogniście kwitnący zimozielony krzew, były zawilce i wiele znanych z Polski ziół. Kiedy wchodziliśmy coraz wyżej, zaczęły wyłaniać się jeziora.


Dolina rzeki Ascencio

Dolina prowadzi do Refugio Chileno, schroniska, w którym można się odświeżyć, coś zjeść, albo przenocować. Wiele osób kończy tu wędrówkę, żeby ruszyć przed świtem do punktu widokowego Torres del Paine Base. Za schroniskiem zauważyłam namioty na drewnianych platformach.

Nogi nas niosły przez łąki, bulgoczące krystaliczne strumienie i wiszące mosty. Czuliśmy czysty zachwyt. No może na początku, bo ostatnie półtora kilometra to ordynarne głazy, po których trzeba włazić na czterech łapach. Młodzi Chilijczycy postukując kilkami śmigali pod górę jak guanaco, jakby mieli kolana z gumy. Jakich czas wędrowałam z polską wycieczką.

Przez morenę lodowcową do Mirador de las Torres. Ale jeszcze trzeba zejść w dół.

Ze skalistego krajobrazu dramatycznie wystrzeliły trzy granitowe iglice. A w dole błysnęło zielono-niebieskie jezioro. Chwila była podniosła, pojawiły się endorfiny, duma i moc. Nawet nie miałam zakwasów następnego dnia.



Jak podróżować po Torres Del Paine
Żeby w pełni poznać dzikie tereny Parku Narodowego Torres del Paine, powinno się wybrać na jeden z 3 szlaków.
„W” – w którym jest do pokonania 80 kilometrów, trwa 4-5 dni.
„O” – 110 kilometrowy trekking, który zajmuje 9 – 10 dni i zatacza pętlę wokół całego parku.
Najlepiej jest podróżować między październikiem a kwietniem, chociaż i tak każdego dnia można przeżyć cztery pory roku. Czekają wędrówki po lodowcu, zapierające dech widoki surowego piękna, jazda konna i rejsy po jeziorach. W każdym schronisku można wypożyczyć namiot i śpiwór, pod warunkiem, że z dużym wyprzedzeniem zarezerwuje się miejsce na kempingu.
To była nasza podróż życia, tym bardziej, że wróciliśmy do Punta Arenas, żeby polecieć na Falklandy, ale o tym opowiem w następnej części.
6 komentarzy
Marylko! Nie dziwię się wcale, że tę wyprawę nazwałaś podróżą życia. Widoki, które mogłaś podziwiać na żywo są po prostu oszałamiające. Kolory czyste i intensywne. Nowe przestrzenie, nowa roslinność, nowe smaki…Coś przepięknego. Tyle, że przeważnie jest tak, że gdzie jest piękno, tam na jego dnie leży wielkie cierpienie. Piszę tu o historii ludu „Ona”. Nie słyszałam o nich dotąd i bardzo żal, że tak sie ich losy potoczyły…
Wyobrażam sobie jaki miałaś problem z wyborem fotografii do tego posta. Bo co jedno to lepsze i pewnie chciałoby sie pokazać wszystko. I jak długo musiałaś pracować nad stworzeniem tego posta – kompilacji tego, co najbardziej Cię urzekło, zaciekawiło, zachwyciło. Ale najcenniejsze i niemożliwe do pokazania są na pewno Twoje przeżycia i uczucia, których jestes pełna po tej podróży. Są wspomnienia pełne barw, zapachów, olśnień, wzruszeń, potu i wysiłku, chłodu i gorąca na twarzy. Dotyk innego, magicznego świata. Masz to wszystko w sobie i zostanie to tam na zawsze…
Dziękuję za tą cudowną relacje z podróży. I mnie musnął dzięki temu ten patagoński wiatr…
Olu, teraz tylko natura mnie porusza mocno, a ostatnimi czasy udawało się być w miejscach, gdzie nie ma ludzi, tylko ogrom natury. Takie kolory w połączeniu z bardzo surowym klimatem wywołują czyste szczęście i wolność. Nie było łatwo, bo aż 3 loty w jedną i 3 w drugą, różnica czasu, kilka warstw ubran, ale czułam, że chyba już nic piekniejszego nie zobacze. Podróż życia, bo czekaliśmy pół roku na spotkanie z pingwinami. j tak, nad zdjęciami spędziłam niezliczone godziny, bo uczyłam się programu Lightroom, żeby obrabiac RAW, czyli surowe zdjęcia. Ale one były i tak intensywnie kolorowe, nie mogłam oderwać wzroku od tych jezior i gór. Ten zachwyt zostanie na zawsze, wystarczy zamknąć oczy i znowu tam jestem. A ja dziękuję za wspólną wędrówkę i to, że mogłam się z Tobą nią podzielić Oleńko:)
Marylko czekałam bardzo na relację z tej podróży, chyba jak z żadnej innej :) To dlatego, że bardzo mnie ten rejon interesuje. Cieszę się, że to dopiero początek. Widoki majestatyczne. Oglądałam wpis na innym blogu z Patagonii i góry robią na mnie takie właśnie wrażenie. Zapewne w rzeczywistości to działa jeszcze bardziej. Piękny wpis, jak zawsze czytałam wszystko z wielkim zainteresowaniem. Historia rdzennej ludności tragiczna, jak w większości miejsc. Okrucieństwo ludzi jest straszne. Przyroda niesamowita, widzę, że nawet dzięcioł Ci zapozował. Kolonie trombolitów oglądaliśmy w Australii zachodniej, ale jakoś nie znalazłam czasu, żeby to opisać. Nic straconego, bo też- jak to ładnie napisałaś – czułam powagę ze spotkania z nimi. Wyprawa w góry do Torres Del Paine była ogromnym wyzwaniem. Najważniejsze, że daliście radę. To co zobaczyliście na krańcu Ziemi zostanie z Wami na zawsze :) Niezwykle zapowiada się relacja. Ściskam mocno i pozdrawiam Was serdecznie w Nowym Roku, życząc kolejnych, fascynujących podróży :)
Mieliśmy szczęście, że wiatr rozwiał chmury, a słońce wydobyło błękity. Nie można oderwać wzroku, a na wszystko czas był ograniczony, ale to jedyny wyjazd zorganizowany na jakim bylismy. U pingwinów nikt nas nie poganiał i bylismy z nimi sami dwie doby. Czuję niedosyt po wizycie w Patagonii, oglądam filmy na yt i zacynamy marzyć o argentyńskiej części, z wchodzeniem na lodowiec i wycieczkę do salarów. Kraina jest przepiekna, rośliny intensywnie kwitną, a zwierzeta można łatwo wypatrzeć, całe stada guanaco. Dzięcioł siedział sobie na drzwiach restauracji polu. Każda historia tubylczej ludności jest tragiczna, ale Ona jakoś wyjątkowo mnie zabolała. Moze dlatego nie wstawiłam zdjęć bardzo ładych budynków z Punta Arenas i okazałego cmentarza. Wielcy obszarnicy mają krew na sumieniu. Równie piekne okazały się Falklandy, ale musza poczekać, bo własnie ruszamy do Tikal. Wam też życzę wymarzonych podróży i pomyślności w Nowym Roku:)
Jakże pięknie tam jest! Niestety ile goryczy przy okazji, za każdym razem jak czytam historię rdzennej ludności Ameryki Południowej to łza się kręci. Tak sobie myślę ,jak bardzo w białym człowieku tamtych czasów było arogancji. Zresztą czy czasy się tak naprawdę zmieniły ? Nadal rządzi pieniądz i własne interesy a prawa lokalnych mieszkańców są niczym. Bardzo lubię czytać Twoje wpisy,są tak bogate w treści,że trawie je pomału,stopniowo. Relacja jak zawsze przebogata w fantastyczne fotografie.
Dobrego nowego roku Marylko.
Bardzo mi milo, ze do mnie zajrzałaś Viola🙂 Serdecznie dziękuję za miłe słowa. To cudowna kraina, surowa, mocno zapada w pamięć. Ja zawsze wspominam lekcje geografii, na której wspominało się o wielkich odkrywcach. Widziałam w nich tylko ciekawość świata i pasje, a potem sama odkrywałam już ile podłości okazał Kolumb rdzennej ludności i jego następcy także. W Ameryce Północnej i na Karaibach, wszędzie. Dzisiaj nie byłoby lepiej, skoro nadal istnieje niewolnictwo mniej lub bardziej ukryte, ale napewno żaden przywódca nie akceptowałby takiego wyzysku. Życzę Ci kolejnych udanych projektów i fantastycznych kierunków😘