Amerykańskie miasteczka mają tyle staroświeckiego uroku, że każda wycieczka zachęca nas do poznawania historii. Czerwona ziemia, przedwojenne rezydencje z kolumnami do nieba, zdumiewają w każdej osadzie.
Warto oddalić od autostrad do wiejskich przestrzeni i ulic wprost ze starych amerykańskich filmów. Kiedy kupiliśmy książkę o starych, wiejskich kościołach w Georgii zaczęła się frapująca przygoda. Poza popularnymi szlakami zawsze znajdzie coś, co każe nam natychmiast się zatrzymać.
Zobaczyliśmy nie tylko maleńkie drewniane kościoły, ale i miasteczka wypełnione duchami, których historie opisano w książkach. Chciałabym podzielić się z Wami tym co mnie wciągnęło i co się odsłoniło podczas wyszukiwania informacji.

Spis treści
Amerykańskie miasteczka – Greensboro

Urocze miasteczko położone nad jeziorem Oconee istnieje od 1786 roku. W centrum znajdziemy antykwariaty, butiki i mnóstwo domów sprzed wojny secesyjnej, ale także najbardziej przerażające więzienie w całym stanie.
Tak jak we wszystkich południowych miasteczkach, w centrum stoi zabytkowy budynek sądu, a obok niego pomnik poświęcony konfederatom.


Masakra w Greensboro
W starym budynku poczty mieści się muzeum, a na ścianie jest namalowany mural, upamiętniający masakrę mieszkańców.
Zaledwie osiem mil od Greensboro mieszkali Indianie, którzy często napadali na pierwszych osadników. W listopadzie 1786 roku kilku komisarzy reprezentujących stan Georgia spotkało się z 59 wodzami Indian Creek, żeby podpisać traktat o pokoju i handlu.
Blade Twarze obiecały zostawić w spokoju ziemie na wschód od rzeki Oconee.
Jednak większość Indian odrzuciła traktat, ponieważ uważali że wodzowie nie mieli prawa decydować za wszystkich.
Najazdy na wsie i miasta budziły, grozę, a ciągłe odwety tylko podsycały gniew Indian. Kiedy Indianie napadli na miasto w 1787 roku, w Greensboro stał fort obronny, dwór i 20 drewnianych chat. Wymordowali mieszkańców a domy puścili z dymem. Koniecznie przeczytaj o losie Indian Creek.
Straszliwe więzienie
Stare więzienie uważa się za najstarszą więzienną budowlę w Georgii, w dodatku nic się nie zmieniło od XIX wieku.

W 1807 roku w mieście powstało więzienie w stylu europejskiej bastylii i działało prawie sto lat. Było zbudowane z granitu w taki sposób, żeby więźniów można było przykuwać do ścian. Posłanie ze słomy, blaszane wiadro i kawałek świecy musiało im wystarczyć.
Bez okien, wentylacji ani ogrzewania. Tylko skazani za lżejsze przestępstwa i osadzeni na piętrze, mogli zobaczyć świat przez okno. Ale to nie wszystko, na terenie więzienia była szubienica i kat, który obsługiwał zapadnię.
52 lata rządów szeryfa
Nowe więzienie było połączone z mieszkaniem szeryfa. Teraz można w nim zobaczyć pamiątki z kryminalnej przeszłości hrabstwa.
Legendarny szeryf – L.L. Wyatt – urzędował tam przez 52 lata. Wcześniej nielegalna produkcja whisky była wiodącą branżą w okolicy. Zamawiały ją najlepsze hotele w Atlancie. Walka z bimbrownikami nie była łatwa, Wyatt miał pięć ran postrzałowych, zanim dostał posadę szeryfa.
Nie lubił nosić przy sobie broni, a zanim ją wyciągnął z samochodu ktoś zdążył strzelić pierwszy.
Miał już ponad 70 lat, kiedy stał się bohaterem.
W 1974 roku złodzieje napadli na bank, zabili kasjera i wzięli dwie zakładniczki. W pościg ruszyło 100 samochodów policyjnych. Nasz szeryf ustawił blokadę i sam stanął na środku drogi. Jednemu ze sprawców zacięła się broń, a wtedy szeryf zastrzelił drugiego i uwolnił zakładniczki.
Galeria rękodzieła i dekoracji do domu. W sklepie są unikalne przedmioty wykonane przez artystów z całej Georgii.

A po drugiej stronie to największe skupisko antykwariatów jakie widziałam w życiu. Więcej staroci niż antyków, ale można wyszperać przedmioty z początków osadnictwa. Stare pocztówki, porcelana na niekończących się alejach, po których błąkałam się z wielkim zadowoleniem.

Georgia jest brzoskwiniowym stanem, już od czerwca można się objadać soczystymi i tanimi brzoskwiniami.


W mieście jest wiele starych domów z kolumnami, ale najbardziej podobały mi się wymyślne wille otoczone niezliczonymi galeryjkami.




Amerykańskie miasteczka. Watkinsville
Do Watkinsville jedzie się godzinę z Atlanty. W niewielkim miasteczku znaleźliśmy dwa najstarsze budynki w całym hrabstwie Oconee.

Eagle Tavern
Na głównej ulicy stoi muzeum – Eagle Tavern. Trudno się domyślić jakiej burzliwej historii był świadkiem. Pod koniec XVIII wieku te ziemie należały do Indian Creek i Cherokee, którym wcale się nie podobało, że ktoś osiedla się na ich ziemi.
W 1794 roku osadnicy zaczęli stawiać Fort Edwards. Miejsce w którym mogli układać strategie obrony przed Indianami,

Tawerna – jaką widzimy obecnie – powstała w 1801 roku. Najpierw była przystankiem dla dyliżansów w drodze z Milledgeville do Athens ( zespół R.E.M.). Aż do 1827 roku dyliżans kursował trzy razy w tygodniu.
W 1864 roku przez miasto przeszło 60 tysięcy żołnierzy pod dowództwem generała Unii – Shermana – którzy niszczyli wszystko co zobaczyli po drodze. Na szczęście Eagle Tavern uniknęła ognia.
W sąsiedztwie nie brakuje romantycznych domostw, ale niestety ich historia jest bardziej pospolita i mają mniejsze szanse na przywrócenie świetności.


Dom Williama Daniella. Amerykańskie miasteczka

To najstarszy budynek w całej okolicy, bo już w 1790 roku William Daniell zbudował go dla swojej 17-letniej narzeczonej – Mary. Ziemię dostał za zasługi w walce o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Para miała 13 dzieci.

Kiedy William Daniell miał 90 lat, zaprosił do domu wszystkie swoje dzieci wraz z rodzinami na całe dwa tygodnie. Przyjechali krytymi wozami, przygotowani na nocleg pod chmurką. Ucztowali, bawili się i wędrowali, a staruszek ojciec przeskakiwał dziarsko potoki. Daniell zmarł w 1840 roku w wieku 97 lat.
Dzisiaj dom jest odrestaurowany i oznaczony jako miejsce historyczne. Rodzina miała plantację, która na pewno była oparta na niewolnictwie, chociaż się o tym nigdzie nie wspomina.

W centrum są sklepy, usługi i bank. W niektóre dni na placyku otwierają się kramy z lokalnymi warzywami i owocami.






Na terenach wiejskich często widzimy stodoły zbudowane w takim właśnie stylu.

Amerykańskie miasteczka. Rutledge

W 1845 roku przez pole Hezekiah Rutledge’a pociągnięto tory kolejowe, żeby przewozić zebraną przez niewolników bawełnę. Ludzie zaczęli na to miejsce mówić w skrócie – Rutledge. Wkrótce powstał hotelik dla podróżujących z Atlanty do Augusty.

Wydaje się, że od tamtej pory nic się w Rutledge nie zmieniło. To spokojne i urocze miejsce jest znane z oryginalnego drogowskazu. Do beczki są przyczepione strzałki, za pomocą których miasto rozwiązało problem z ruchem drogowym.

Na ścianie po drugiej stronie artyści namalowali piękny mural, który jest poświęcony wszystkim kobietom i mężczyznom, którzy zginęli na różnych wojnach.



Restauracja w wagonie kolejowym – tuż przy słynnym drogowskazie – oferuje hamburgery z naturalnej wołowiny i zapiekankę ze słodkich ziemniaków.

Jest i druga restauracja, jak ktoś chce zjeść bardziej elegancko.


W miasteczku dynamicznie rozwija się czytelnictwo, w przydrożnej budce można wymieniać książki.

A tak mieszkają sobie Rutledgeżanie



Do bardziej arystokratycznych miejsc poprowadzę w Amerykańskim Południu
Amerykańskie miasteczka. Hancock County
To bardzo biedne hrabstwo, z najwyższym wskaźnikiem ubóstwa w kraju. Jego siedziba znajduje się w Sparcie, do której zaraz zajrzymy. Można by pomyśleć, że historia upadku wiąże się tylko ze zniesieniem niewolnictwa, ponieważ w 1850 r. w hrabstwie Hancock mieszkało 4 210 białych i 7 306 niewolników.
Jednak 2/3 mieszkańców nie posiadało niewolników. Byli kupcami, rzemieślnikami i najemnymi pracownikami.
Niewolnicy pracowali na plantacjach, a nowoczesna uprawa bawełny sprawiła, że Hancock był najbogatszym hrabstwem Georgii.
Na początku XX wieku Georgia posiadała ponad 10 głównych linii pasażerskich obsługujących wszystkie zakątki kraju. Kiedy zlikwidowano kolej, zaczęły znikać sklepy i usługi, dlatego uciekał stąd, kto tylko mógł.
Kiedy gen. William Sherman przeszedł tędy zimą 1864 roku, udało mu się nakarmić swoją 60-tysięczną armię z tego, co ukradziono po drodze.
Zapasy tej krainy były tak obfite, że muły przybyły do Savannah dużo grubsze niż wtedy, gdy opuściły Atlantę.
Kościół niewolników – St. Paul
Kościół zbudowali byli niewolnicy. To był ich własny dom, miejsce duchowych spotkań wolnych ludzi. I cmentarz, na którym mogli być godnie pochowani. Potomkowie założycieli nadal tu mieszkają.
Już w 1857 roku grupa niewolników poprosiła o pozwolenie na odprawianie nabożeństw. Dicksonowie – właściciele plantacji – zgodzili się, i od tej pory odprawiano nabożeństwa w altance, która służyła jako schowek na szczotki.
W 1870 roku, pięć lat po zniesieniu niewolnictwa, założyciele kościoła zapragnęli mieć bardziej godne miejsce do modlitw i pochówków, dlatego kupili ziemię, na której zbudowali kościół oraz budynek szkoły.
Miejsce urzekające, chociaż palące słońce zamieniło trawę w kłujące igły. Temperatura około 33 stopni C. przez całe lato. Zimą skoki temperatury od minusowej w nocy do 20 stopni w dzień, taka jest Georgia. Idealnie dla bawełny, zabójczo dla ludzi w czasach bez klimatyzacji.
Prostota kościoła tak bardzo pasuje do wiejskiego pejzażu. Dzięki wieżyczce budynek nabrał elegancji. Ludzie którzy go budowali z desek, znali się na swoim fachu, mimo, że byli prostymi robotnikami.

W niewielkiej odległości od tego miejsca istniała kiedyś plantacja Davida Dicksona i jego matki. Byli najbogatszymi ludźmi w najbogatszym hrabstwie.
Około 1898 roku Dickson wynalazł pług i sadzarkę do bawełny. Zaczął też używać nawozu z odchodów nietoperzy, to sprawiło, że stał się nieprawdopodobnie bogaty, a jego ziemie nie miały granic. Popełnił jednak grzech, który trudno było mu zmazać błyskotliwymi pomysłami.
Julia Francis Lawis Dickson

Wśród nazwisk założycieli kościoła widnieje Julia Francis Lawis Dickson.
Kiedy miała 12 lat, została zgwałcona przez 40-letniego, Davida Dicksona. Rozpoznał ją na polu, bo była ulubienicą jego matki, więc podjechał na koniu i poderwał ją z ziemi.
Julia urodziła córeczkę Amandę kiedy miała 13 lat.
Matka Dicksona odebrała dziecko czarnej matce i babce. Chociaż Julia miała uprzywilejowaną pozycję w domu Dicksonów, prawdopodobnie nadal była wykorzystywana seksualnie. Została gospodynią odpowiedzialną za innych niewolników, a także ich ubranie i wyżywienie.
Amanda America Dickson

Urodziła się w 1849 roku. Ojciec i biała babcia bardzo ją kochali. Według prawa była niewolnicą, bo od 1801 roku właściciele nie mogli uwalniać swoich niewolników.
Panna Mandy była wychowana na młodą damę, zgodnie z pozycją społeczną ojca. W wieku 17 lat wyszła za swojego białego kuzyna.
Tuż po urodzeniu drugiego syna odeszła od męża i wróciła do domu rodzinnego. Kiedy miała 27 lat rozpoczęła studia nauczycielskie w Atlancie.
Po śmierci ojca w 1885 roku, odziedziczyła majątek wart 300 tys. USD. Aż 79-ciu białych krewnych próbowało podważyć testament, ale Sąd Najwyższy Georgii uznał, że równe prawo spadkowe dotyczy wszystkich ras.
Amanda stała się jedną z najbogatszych kobiet XIX wieku. Gdyby ojciec zmarł przed wyzwoleniem niewolników, prawdopodobnie zostałaby sprzedana. Amanda kupiła dom z siedmioma sypialniami w Auguście i zamieszkałam tam ze swoją matką Julią i synami.
Wyszła jeszcze raz za mąż. Ostatnie miesiące życia bardzo ją wyczerpały. Młodszy żonaty syn zakochał się w 14-letniej przyrodniej siostrze. Amanda ukryła dziewczynę w klasztorze, całą historię przypłaciła zdrowiem. Zmarła w wieku 44 lat. Majątek odziedziczyli synowie, mąż i jej matka – Julia.
Całą historię opisał Kent Anderson Leslie w książce pt “ Woman of Color, Daughter of Privilege”. Na podstawie książki nakręcono film.
Film „Podzielony dom”
„Podzielony dom” – „A House Divided” – to nieco udramatyczniona historia, chociaż ma dobre recenzje. Zgwałcona Julia rodzi córkę o jasnej cerze, a David z matka wymyślą historyjkę o zmarłej przy porodzie żonie.
Julia godzi się na wszystko, bo chce żeby Amanda miała lżejsze życie. Tęsknie obserwuje dorastającą córkę. Po śmierci Davida zaczyna się walka o majątek, dopiero wtedy Amanda dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu.
Zapraszam do sekretów Blue Willow w miasteczku Social Circle.
Amerykańskie miasteczka. Sparta

Miasto otrzymało nazwę po starożytnym greckim mieście, żeby zainspirować pionierów taką samą odwagą. Leżała na granicy z Indianami i ich szlakami handlowych.
Ulica biegnąca przez centrum miasteczka szokuje pustymi witrynami i odpadającym tynkiem. Koło południa pobliski fast food zaczął śmierdzieć olejem, a na murku zastygło w oczekiwaniu dwóch mężczyzn.
Wyobrażacie sobie powiatowe miasto w Polsce w takim stanie zaniedbania? Georgia z okien samochodu wygląda zamożniej niż Alabama czy Luizjana.
Ten dom został zbudowany w 1906 roku przez Williama H. Burwella.

Był piękny i wyglądał na opuszczony. Podchodziłam coraz śmielej. Z zadbanego domu obok spoglądała sąsiadka. W końcu porzuciła kosiarkę i przyszła zapytać czy jesteśmy fotografami z jakiegoś magazynu czy może nawet telewizji. Sama zamieszkała tu przed trzema laty, przeniosła się spod Atlanty. Dom od niedawna ma nowego właściciela na szczęście, dobrze, że ktoś go uratuje.
Dom duchów – Pendleton-Graves House z 1815 roku

Nazwa domu pochodzi od nazwisk właścicieli. Chciałam zajrzeć jak się miewa rodzina Adamsów, ale weranda ugięła się i zatrzeszczała zapraszająco. Nie chciałam tam zostać na zawsze, jak wiadomo domy z horrorów nie wypuszczają ciekawskich.
Zbudowany około 1815 roku. Kolejny właściciel Edmund Pendleton w 1853 powiększył go dla swojej dużej rodziny. Graves kupił go w 1880 roku i wieżyczkami nadał mu wiktoriańskiego wyglądu.


W kraju, w którym najstarsze zabytki mają około 200 lat, na zaszczytna listę może wskoczyć nawet stodoła. Zbudowany dla rodziny Graves około 1890 roku. Jest siedzibą Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Hancock.
Ale już biegnę dalej zostawiając stodołę w tyle. Niesamowity prawda? Z warsztatu wychodzi Malcolm. Mówi, że po naprawach będzie chciał za niego $60 tys.
Kościół z Powelton w filmie „Aż po grób”. Amerykańskie miasteczka

To kościół z okładki książki „Historic rural churches of Georgia„. Niewiarygodnie zielona trawa, łuszczące się deski, prosty krzyż, tworzą scenerię tak idylliczną, że boję się spłoszyć to wrażenie.
Obecny budynek powstał ok. 1830 roku, na miejscu wcześniejszego kościoła. Przed wojną, Powelton była bardzo znaczącą wsią, tak bardzo, że rywalizowała z Milledgeville o tytuł stolicy stanu Georgia.

Drzwi były otwarte, zobaczyłam prosty wystrój, piec na drewno, karton ze śpiewnikami.

Chociaż od 30-tu lat wierni mają inny kościół, widać, że ktoś dba o to miejsce. Szybko się przekonaliśmy się kto. Mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego, ale nasze zachwyty go przekonały. Jego żona wychyliła się z samochodu- uważajcie na węże!
Były organy, w których co dziesiąty klawisz wydawał dźwięk. Taki skromny i niepodobny do przepychu europejskich kościołów, taki prawdziwy.
Najwcześniejszy udokumentowany grób na cmentarzu jest datowany na 1817 r.

Film „Aż po grób”
Scena z filmu „Get Low” , polski tytuł „Aż po grób” z 2009 roku (w którym wystąpili Robert Duvall, Sissy Spacek i Bill Murray, została nakręcona w tym drewniany kościółku.
Felix Bush (Robert Duvall) jest odludkiem od 40 lat, mieszka w chatce, która jest usytuowana w środku lasu. Stroni od wszelkich kontaktów z mieszkańcami małego miasteczka znajdującego się w pobliżu.
Przez miejscowych jest uznawany za dziwaka, a wokół jego osoby krążą zatrważające legendy. Nikt go tak naprawdę nie zna, ale wszystkich bardzo interesuje jego tajemnicza przeszłość i powód odosobnienia.
Pewnego dnia Felix odwiedza miasteczko, w celu rozpoczęcia przygotowań do własnego pogrzebu, na który może przyjść każdy, kto jest w stanie opowiedzieć o nim (o Felixie) jakąś historię
Gorąco polecam ten film, spędziłam magiczny czas, a wnętrze kościółka widać już w zwiastunie. Resztę scen kręcono w Crawfordville, gdzie zaraz się przeniesiemy.
Do Powelton wróciliśmy jesienią, było jeszcze piękniej.

Po drodze obowiązkowy przystanek, a nie mówiłam, że na amerykańskiej wsi wszystko jest jak na filmach? To mi przypomina „Smażone zielone pomidory” i Evelyn, która dostała różowego cadillaca od Mary Kay za wyniki w sprzedaży kosmetyków.

„Sweet Home Alabama” Crawfordville. Amerykańskie miasteczka
A DIXIE WELCOME TO CRAWFORDVILLE, zaprasza tablica przed ratuszem.

Dixie, lub Dixieland, to potoczna nazwa południowych Stanów Zjednoczonych, które przyłączyły się do Konfederacji.
Crawfordville było planem kilkunastu filmów w ciągu ostatnich 35 lat. Zostało założone w 1825 roku I jest siedzibą hrabstwa Taliaferro, jednego z najbiedniejszych i najmniejszych hrabstw w kraju.
„Ludzie potrzebują paszportu, żeby tu przyjechać”. Powiedziała Melanie grana przez Reese Witherspoon.
Film „Sweet Home Alabama” nakręcono w 2002 roku, a powiedzenie nadal wydaje się trafne.

Amerykańskie miasteczka z charakterystyczną zabudową z daleka wyglądają fajnie, ale kiedy podejdzie się bliżej okazuje się, że nawet sklepy ze starociami się postarzały.
Zauważyłam jeden czynny sklep na całej ulicy, przystawiłam twarz do szyby; ozdoby na Boże Narodzenie nie są palącą potrzebą w lipcu. Właścicielka z wrażenia prawie wypuściła telefon, a ja czmychnęłam, żeby jej nie robić nadziei.


Amerykańskie miasteczka. Muzeum filmów
Jest, ale zamknięte. Znowu trzeba przystawić nos do szyby, widać gabloty ze zdjęciami. Tu jest cała lista filmów. Przez lata nakręcono ich naprawdę dużo.


Opuszczony drewniany kościół baptystów Antioch
Opuszczone kościoły są takim samym świadectwem przeszłości jak wyniosłe domy z epoki antebellum.
Pomimo skromnego wyglądu, były duchową podporą dla pionierów i byłych niewolników. Baptyści, metodyści, prezbiterianie, katolicy, luteranie spotykali się podczas chrztów, ślubów i pogrzebów.
Życie na wsi było trudne i samotne, tylko tu mogli odpocząć, spotkać znajomych, uczyć się i wypatrywać wieści ze świata.

Antioch Baptist został zbudowany w 1899 roku. Najstarszy udokumentowany grób na cmentarzu jest z 1898 r.
Kościół różni się od innych, ma aż dwie wieże i chociaż trudno w to uwierzyć, jest zbudowany w stylu gotyckim. Strzeliste okna pomalowano kiedyś na zielono, pachnie sosnowym lasem a ciszę wypełnia głośne granie świerszczy. I ten kościół zbudowali dla siebie byli niewolnicy.

To już druga świątynia do której udaje nam się wejść.

Amerykańskie miasteczka. Lexington
Hrabstwo Oglethorpe – w którym leży Lexington – utworzono 19 grudnia 1793 roku. Nazwa pochodzi od założyciela i pierwszego gubernatora Georgii Gen. James’a Oglethorpe.
Budynek sądu w Lexington.

James Oglethorpe. Amerykańskie miasteczka

Kiedy James miał 33 lata, jego przyjaciel zmarł w więzieniu, do którego trafił za długi. Wtedy Oglethorpe zainteresował się brytyjskim system więziennictwa. Razem z kolegą wpadł na pomysł w jaki sposób można dać szansę biednym ludziom uwikłanym w spiralę długów i spłat. Złożył petycję do Parlamentu o utworzenie 13-tej kolonii w Ameryce.
Opuścił Anglię w wieku 38 lat, wraz ze 116 osadnikami wyruszył w dwumiesięczną podróż przez Atlantyk.
Dotarli 12 lutego 1733 r. Oglethorpe utrzymywał przyjacielskie stosunki z wodzem Indian, zawsze respektował ich tradycje i prawa. Dlatego mógł zaplanować idealne miasto- Savannah.
W bezklasowym społeczeństwie każdy dostał dom w śródmieściu i 50-akrową działkę pod uprawę. W całej Georgii obowiązywał całkowity zakaz niewolnictwa oraz zakaz picia alkoholu.
Utopijny świat istniał dopóki Oglethorpe nie wyjechał po 10 latach do Anglii.

W każdym miasteczku stoją pomniki poświęcone pamięci żołnierzy Konfederacji poległych w wojnie domowej 1861-1865.


Domy w miasteczku są śliczne, a sklepiki przykuwają wzrok. Bardzo mi się tam podobało.





Sklepik pod kogutem to jednocześnie mała kawiarnia, gdzie panie zebrały się właśnie na pogawędkę. Zapytano tradycyjnie skąd jest nasz akcent i czy chcemy niemieckie ciasteczko do kawy.
Kupiliśmy staroświeckie miarki do kuchni i obejrzeliśmy domowe przetwory $15 za słoiczek.

Kościół Beth-Salem w Lexington. Amerykańskie miasteczka


Zapraszam do innego amerykańskiego miasteczka z filmu „Smażone zielone pomidory”
Amerykańskie miasteczka. Monroe

Piękny wiktoriański budynek sądu w Monroe pochodzi z 1884 roku. Oryginalną wieżę zegarową zniszczyło tornado w 1865 roku. Z początku nie miał elektryczności, a ogrzewany był 12 kominkami.







Piękny pensjonat Sparrow Hill Inn, w którym można spędzić noc, albo chociaż wziąć ślub.

Dom McDaniela. Amerykańskie miasteczka

Urodzony w Monroe w 1836 roku Henry McDaniel był prawnikiem. Kiedy zaczęła się wojna secesyjna, Henry służył jako major w armii konfederatów. Po tym jak został ranny resztę wojny spędził w obozie jenieckim na północy. W archiwach zachowały się jego listy do narzeczonej, w których opowiadał o swoich strasznych doświadczeń wojennych.
Po wojnie stał się najbogatszym mieszkańcem miasta, ponieważ sprytnie inwestował w koleje. Zmarł w 1926 roku.
Aż do 1990 roku w domu dom był w rękach rodziny, a potem ostatnia właścicielka przekazała budynek na użytek społeczności Monroe. Można go zwiedzać, a w ogrodach wziąć romantyczny ślub.

Kościół Philomath. Amerykańskie miasteczka
Pięknie odrestaurowany kościół Philomath powstał około 1829 roku.
„Philomath” oznacza miłość do wiedzy, ponieważ w połowie lat 40. XIX wieku, była tu szkoła z internatem dla młodych mężczyzn- Reid Academy.

W Philomath często bywał Woodrow Wilson, dwudziesty ósmy prezydent Stanów Zjednoczonych. Jego ojciec był prezbiteriańskim pastorem.


Właśnie tu przebiegała granica z Indianami Creek i Cherokee, tu mieli swoje łowiska. Niedaleko jest niezwykłe miejsce” Great Buffalo Lick”. Amerykański botanik William Bartram opisał je w 1773 roku.
Zaobserwował głębokie doły wylizane przez bawoły, jelenie, zdziczałe bydło i konie. Zwierzęta przyciągała słodka glinka kaolinowa, bogata w minerały.
Tara

Tablica informuje, że dom na pustkowiu nazywa się Tara. W bajorze tapla się gęś kanadyjska.

Czirokezi z Great Smoky Mountain
Podczas naszych weekendowych wycieczek chcieliśmy zobaczyć przede wszystkim stare kościoły, ale mijane po drodze amerykańskie miasteczka bardzo nam się podobały. Ich historie się przenikają i uzupełniają. Letnie wyjazdy, pikniki pod opuszczonymi kościołami, śpiew ptaków i puste drogi zapamiętam na długo. Wyłoniły się osoby o których wcześniej nie słyszałam i filmy, których nie widziałam. Miejsca kultu nie spotykane nigdzie indziej.
Wszystko się gwałtownie zmienia po kiedy wjeżdżamy na autostradę. Industrialne przestrzenie wzdłuż 8 pasmowej autostrady, to już inny świat, niepokojący i obcy. Mam nadzieję, że amerykańskie miasteczka odsłonią jeszcze przed nami kilka tajemnic. W książce opisano 47 kościołów, niektóre są naprawdę wyjątkowe.
Czy spodziewaliście się, że niektóre amerykańskie miasteczka w odległości 2 godzin od Atlanty mogą być takie zaniedbane? Ja znalazłam w nich klimat znany ze starych filmów i to było bardzo przyjemne.
Zapraszam do obserwowania.
25 komentarzy
Marylko bardzo ciekawe te Wasze okolice. Duże miasta szybko się zmieniają, pędzą ku nowoczesności. Jak widać prowincja bardzo się zestarzała i chyli ku upadkowi. Czas tam jakby stanął w miejscu. Aż dziwne, że to wszystko jeszcze stoi. Ilość kościołów jest istotną informacją o życiu społecznym dawniej i współcześnie. Historia Amandy Dickson niesamowita. Pozdrawiam
Ale i tak widziałam powiewający napis na budynku „Trump keep America great”. Trochę trzeba poszperać, żeby odkryć coś interesującego w okolicy, ale potem wrażenia bezcenne. Nawet małe mieściny drukują foldery, ale o Amandzie nie było żadnej informacji. Zanim ogarnę temat zaglądam do każdego odnośnika, dlatego pisanie zajmuje mi mnóstwo czasu. Lubię to tak samo jak wyjazdy. Wszystkie ścieżki prowadzą do Savannah, bardzo chcę zobaczyć to miasto. Pozdrawiam ciepło Małgosiu.
Marylko potwierdza się to co czasem gdzieś czytam o Stanach…Prowincja funkcjonuje mentalnie inaczej. Nic dziwnego, że ktoś taki wygrał wybory. Ilość kościołów, konserwatyzm o czymś świadczą. A szperanie i ja uwielbiam, pisanie o tym też. W pełni identyfikuję się z Twoim podejściem :)Trzymam kciuki za szybkie dotarcie do Savannah :) Pozdrawiam serdecznie
My też mieszkamy na prowincji, chociaż miasteczko jest bardzo zadbane:) Ilość kościołów może przyprawić o zawrót głowy. Stoją 3-4 obok siebie, a oprócz tego wyrastają słupy z pobożnymi sloganami, lub tylko „Jezus”. Maleńkie białe i drewniane, albo rozbudowane gmaszyska. Niedaleko od nas kościół zajął miejsce po dużym sklepie. Parking i całe otoczenie obsadzono roślinami i kwiatami jak w parku. Do takich nie można się „zapisać”, bo lista jest zamknięta. Tworzą więc kolejne oddziały. Ludzie są samotni w swoich wielkich domach na wielkich przestrzeniach, gdzieś muszą się spotkać i do kogoś należeć. Czy w tym kraju jest większa duchowość? Nie wiem, dla mnie manifestacja wiary na samochodzie jest gruba przesadą:) Fajne jest to, że dzięki wielokulturowości można zobaczyć ciekawe rzeczy np. piękną świątynię hinduską, chyba największa w USA.
O to bardzo ciekawe. Rozumiem, że mniejszość hinduska zamieszkuje okolicę. Macie też w pobliżu ich sklepy i restauracje ? Marylko myślałam, że mieszkasz w dużym mieście :) Jeśli na prowincji to chyba lepsze miejsce, spokojniejsze do życia:) Pozdrawiam
To jedna wielka aglomeracja, miasteczka się łączą z Atlantą. Ale osiedla są spokojne, zalesione, bo nikt bezmyślnie nie wycina drzew. A tak, jest wszystko i to wcale nie taka mniejszość. Barwny tygiel, ze sklepami, centrami handlowymi, własnymi kościołami. Najciekawiej jest w dużych sklepach typu -farmers market, warzywa i owoce z całego świata i tacy sami ludzie. W Bajecznie ubrane i różnorodne kasjerki, w różnym wieku, różnych kolorów skóry, to przygoda sama w sobie:) W meksykańskich czy kolumbijskich barach ryczy telewizor po hiszpańsku, za rogiem mamy dwie karaibskie restauracje. Rozgadałam się:)
Witaj Mario ;) kolejny ciekawy tekst miejsca którego nigdy nie zobaczę i o którym nigdy wczesnej nie słyszałam. Historia Amandy Dickson , którą nam przekazałaś jest niesamowita, czyta się ja jak dobrą książkę aja lubię takie książki :)
pięknie :) pozdrawiam Ania
Aniu, bo to historia jak z filmu. Byłam zafascynowana tym spokojnym miejsce, opuszczonym kościołem, o którym wiedziałam tylko tyle, że zbudowali go niewolnicy. Potem szukając informacji trafiłam na wzmiankę o dawnym właścicielu, drążyłam dalej i proszę, prawdziwy skarb. Już wcześniej ze zdumieniem odkryłam, że byli niewolnicy stawali się bogaci i sami mieli niewolników. Ale historia amandy jest niesamowita, ostatecznie ta biedna zgwałcona dziewczynka została spadkobierczynią, bo przeżyła córkę. Prawdziwa historia jest ciekawsza niż ta cukierkowa filmowa wersja. Dziękuję za Twoje zainteresowanie i bardzo się cieszę, że mieszkając w tak różnych miejscach możemy się wymieniać odkryciami. Pozdrawiam Aniu:)
Bardzo lubie male miasteczka, ale to co pokazalas to nie moj gust… wyglada to na zdjeciach jak wymarle miasta. Nie widzialam takiej pustki na polnocy Ameryki.
Nowojorskie miasteczka tetnia zyciem, mam kilka takich ulubionych blisko miasta NYC i bardzo chetnie tam jezdzimy. Nawet wczoraj bylismy w Cold Springs i Beacon te dwa sa oddalone od siebie doslownie 10-11 km i sa przecudne. W weekendy sa tu koncerty, festyny, targi na ktore okoliczni farmerzy sprzedaja plony. Miejscowa ludnosc bardzo przyjazna i wrecz nad wyraz rozmowna i chetna do pomocy czy podpowiedzi co jeszcze mozna ciekawego zobaczyc.
To co pokazalas natomiast napawa smutkiem… ja rozumiem sens istnienia tych miejsc, niemniej sa dla mnie smutne.
Ja myślę, że dla ludzi tam mieszkających to również bardzo smutne, że ich miasteczko jest widmowe. Lexington też dość biednie wygladało, ale chociaż było odmalowanie, knajpka była sympatyczna. Ale dwa pozostałe szokują. Nie ma żadnych sklepów, zjazdów do popularnych barów, kompletna pustynia. Jakaś kobieta zdesperowana próbowała kupić od nas trochę paliwa, widocznie ze stacjami też kiepsko. Ale stare kościółki, które pamiętają ubiegły wiek były bardzo urocze, szalenie klimatyczne, no i jaka historia za nimi stoi. Wyprawa bardzo mi się podobała, bo ja lubię nawiedzone domy i klimat ze starych filmów. Wycieczka cudna i będziemy dalej szukać takich miejsc. Ale to też USA, w Alabamie i Luizjanie jest jeszcze więcej takich miejsc.
W naszej aglomeracji też sporo się dzieje, ale wiesz co? Ja uwielbiam amerykańską wieś i bardziej mnie ciągnie na peryferia niż do Atlanty.
Mnie tez z wiekiem ciagnie bardziej na peryferie, ale ciagle musze miec miejsce gdzie moge zrobic paznokcie:))) a tu gdzie bylas to raczej sie obawiam, ze mialabym problem z tym.
35 lat mieszkania w metropolii mi zdecydowanie wystarczy dlatego chcemy sie przeprowadzic, ale ciagle na terenie stanu NY.
Najbardziej podoba nam sie okolica Finger Lakes z ogromna iloscia winnic, przepieknych wawozow i wodospadow. I do tego wlasnie przecudne wrecz slodkie miasteczka tetniace zyciem. Licze na to ze juz za rok bede w nowym miejscu. Gdzies gdzie jest cisza, ale tez wszystko do czego sie przyzwyczailam przez te 35 lat mieszkania w NYC. Na pewno nigdy juz nie bede mieszkac w miescie gdzie jest tyle fantastycznych restauracji z etnicznym jedzeniem z calego swiata… no ale NYC jest tylko jeden. A na starosc niekoniecznie trzeba duzo jesc;)) Chociaz jak sie czlowiek uprze to w dwie godziny moze byc w Buffalo czy Rochester, albo innym wzglednie duzym miescie gdzie ten luskus w mniejszym wymiarze, ale jest osiagalny.
Narazie fascynuje mnie mozliwosc mieszkania blisko farm, gdzie moge kupic zdrowa miejscowa zywnosc ze tak powiem „za plotem” no i nie ukrywam jestem zakochana w nowojorskich winnicach.
Widziałam Twoją relację z wyjazdu do Finger Lakes, pięknie tam jest. Jedno trzeba powiedzieć, paznokcie, fryzjer i mechanik to pozycje które są obowiązkowe na najbardziej zapadłej dziurze:) Nie ma nic lepszego niż kawałek własnej ziemi, a u nas żyją kolibry i setki kolorowych ptaków. Bardzo ciekawa jestem jakie miejsce dla siebie wybierzecie, mam przeczucie, że zacznie się jeszcze ciekawszy rozdział. Georgia też tętni życiem, a mnogość etnicznych festiwali pozwala poznać kulturę i kuchnię całego świata. Hindusi mają wielką świątynię z parkiem, wszystko rzezbione w Indiach, jest wielkie centrum handlowe, restauracje i sklepy dookoła. To samo z restauracjami koreańskimi, wietnamskimi i karaibskimi, najwięcej meksykańskich. Prężni Grecy i nawet Niemcy, w europejskich sklepach jest wszystko to, czego nie ma nawet w Polsce. Mieszkam na peryferiach, ale wszystko to jest w promieniu kilku mil. Nie za bardzo podobają mi się nowe osiedla, kropka w kropkę takie same, jak mieszkania z filmów Barei, które łatwo pomylić. Te same rośliny w identycznym szyku, bardzo estetycznie, ale bez cienia inwencji własnej. Dlatego tak uderzył mnie kontrast z miasteczkami które pokazałam. Gotowy plan filmowy z ubiegłego wieku. Uwielbiam stare wiktoriańskie domy, nigdy wczesniej nie widziałam, żeby ktos tak po prostu odchodził, zostawiając samochod, meble przyrodzie na pożarcie. Pozdrawiam serdecznie Star:)
Urokliwa, niezwykła wycieczka w bliskie Ci okolice, Marylko. Czasem okazuje się, że blisko mozna znaleźc niemniej ciekawe miejsca niż gdzieś daleko. Tylko trzeba poszukać, poszperac, wgryźć sie w foldery turystyczne albo w ksiązki o danym terenie, zajsc gdzieś od tyłu albo miedzy chaszcze i odsłonią sie prawdziwe skarby. No i trzeba też umieć patrzeć oraz miec w sobie duzo wrazliwosci dziecka i żywej wyobraźni, bo to pozwala zachwycać sie nawet drobiazgami, wczuwać sie w kimat miejsc i budowli a czytelników zabierać ze sobą i przenosić w czasie. A tak sie właśnie stało ze mną. Wędrowałam sobie cichutko Twoim śladem i czułam wręcz ten upał, zapach starego drewna, z którego budowano kościoły, szelest krynolin czy dotyk rozgrzanych słońcem kamieni.
Bardzo interesujace i przejmujące są te dziwietnastowieczne opowieści z czasów panów i niewolników. Niby to dawno temu a tak zupełnie inaczej. Dla jednych luksusowo, beztrosko i pięknie, dla drugich nędznie i strasznie.Rózne światy jednoczesnie. W pewnym sensie tak jest dalej, bo choć czasy sie zmieniają, to ludzie wcale…
Serdecznie dziękuję za tę niezwykłą wycieczkę, w pas sie znakomitej przewodniczce kłaniam i mnóstwo przyjaznych myśli zasyłam!:-)***
Dziękuję ci kochana Olu za to, że dałaś się poprowadzić przez kłujące łąki pełne mrowisk z jadowitymi mrówkami i wężami w dziurach. Czegoś podobnego nigdy wcześniej nie widziałam, owszem finezyjne góralskie kościoły pachnące drewnem, ale w zupełnie innej rzeczywistości i tradycji. Prostota tych przybytków i izolacja mają niesamowity czar. A do tego pochylone groby, teraz wszędzie już zauważam po kilka wiktoriańskich, odkąd odrobiłam lekcję na ich temat w Atlancie. Tak sobie mysle, że chłop pańszczyzniany wcale lepiej nie miał, tylko mu rodziny nikt nie sprzedawał. Pozdrawiam serdecznie:)
Ha! Na szczęście nie czułam ukąszeń węzy ani mrówek (wystarczy mi ukąszenie tutejszej osy!:-) To jest przywilej wyobraźni, że można czuć i widzieć to, co sie chce, a oddalać od siebie jakieś nieprzyjemne doznania. No chyba, że ogląda sie horror – wtedy, ho, ho! Właśnie te straszne doznania królują.
Prostota i izolacja (a zwłaszcza opuszczenie)domów wiejskich i mnie zachwycaja wszędzie, gdzie mam okazje takie budynki znaleźć. Od razu rozmyślam o zyciu nieobecnych juz mieszkańców, o tym czy byli szczęsliwi i dlaczego odeszli z tego miejsca. Mam tu niedaleko w lesie taką rozlatującą sie chatynkę, która stoi w tak gęstych chaszczach, że cięzko ją znaleźć. Ta chatynka była dla mnie niedawno inspiracją do umieszczenia jej jako miejsca akcji w „Karczmie…”. Tam na miejscu znalazłam stare garnki, kobiece i dzieciece buciki, rozwalającą sie kołyskę…Aż mróz przechodził po krzyżach a serce biło bardzo mocno.
Czy chłop pańszczyźniany miał wiele lepiej niż niewolnicy? Bywało róznie. Oglądam teraz w tv ukraiński serial pt. „Zniewolona”. Opowiada on własnie o losach takiej chłopki a w tle są pokazywane dzieje innych ludzi. Na pewno wiele z tych rzeczy jest przejaskrawionych, ale tym niemniej strasznie byli traktowani ci ludzie. Bieda, głod i brud, ciemnota, analfabetyzm. Czytałam, że kilka lat temu pojawiła sie nawet jakaś petycja o odszkodowania za pańszczyznę!
Takze w Au widziałam takie stare budynki, np domki i szopy należace kiedys do poszukiwaczy złota będące tam (jak w Ameryce) uznawane za zabytki. To też kraj z krótką historią, wiec nie dziwota. Dlatego pewnie jak ludzie zza oceanów przyjadą na przykład do Krakowa to nazachwycać sie nie mogą i nadziwic wiekowi i dobremu stanowi tamtejszych kamieniczek albo innych budowli.
Kochana Marylko, raz jeszcze obejrzałam Twoje piękne zdjecia, raz jeszcze przeczytałam towarzyszące im historie. Uwielbiam takie posty. Wyobraźnia rozwija skrzydła i leci, hen, hen!
Całusy Ci zasyłam i życzenia pięknie spędzonego weekendu!:-)***
Zniesienie niewolnictwa i uwłaszczenie chłopów nastąpiło prawie w tym samym czasie, ale i tak się wszystko długo jeszcze ciągnęło. Przeczytałam właśnie na wiki „W roku 2014 w polskich mediach pojawił się postulat wypłaty odszkodowań za pańszczyznę[26][27]. Autorzy tych postulatów sugerują, aby – ze względu na niewyrównany rachunek krzywd, niedoinwestowanie polskiej wsi oraz pośrednie czerpanie zysków z pańszczyzny – kościół katolicki oraz rodziny szlacheckie ubiegające się w postępowaniach reprywatyzacyjnych o zwrot majątku były zobowiązane dokonywać wpłat na specjalnie utworzony fundusz wiejski służący wyrównywaniu szans edukacyjnych dzieci urodzonych na wsi.”
Rozsądnie, ale Kościół wciąż dostaje na mocy jakiegoś dziwnego prawa. Wielka Brytania też nie zapłaci dawnym koloniom, chociaż Karaiby ciągle o to walczą.
Olu, serce Ci mocno biło kiedy znalazłaś w zrujnowanym domu namacalne wspomnienia po życiu rodziny, bo one zażądały, żebyś opowiedziała o nich światu. Zrobiłaś to po mistrzowsku, jestem pewna, że Twoja książka wzruszy każdego. Ja do tej pory czuję jej klimat, chociaż po niej przeczytałam setki książek.
Bardzo się cieszę, że podobały Ci się moje wyprawy, oprócz skwaru i zapachu wysuszonych ziół, rozlegały się koncerty świerszczy i takich robaczków które brzmią jak cała symfonia. Zastygły w czasie kościół i tętniące dookoła życie śniły mi się potem, takie to było niezwykłe. Do europejskich zabytków przywykłam, owszem, na przepych włoskich kościołów opadała szczęka, ale jakoś pałace dla Boga po nocach mi się nie śnią:) Opuszczone domy pamiętam z dzieciństwa, sporo ich było na wsiach pośród sadów, ale murowanych, solidnych, mało finezyjnych. A cacuszka jak z bajki widzę dopiero teraz. Takie domy z kolumnami sprzed wojny są ciągle dostępne, nawet za rozsądna cenę, ale remont pochłonie fortunę. Dziękuję Olu za ciekawą dyskusję, jesteś niezawodna, zaciekawił mnie serial który ogladasz, musze poszperać. Pozdrawiam serdecznie.
Przeniosłam się w inny świat. Miło było z Tobą spacerowac,fajnie na zdjęciach uchwyciłaś taki specyficzny klimat.Przypomina mi to trochę australijską prowincję, opuszczone wsie, domy,ruiny,kościoły, samochody.Można sobie wyobrazic tylko życie,jakie tam kiedyś istniało.Przedmówczynie napisały wszystko, więc właściwie nic już nie muszę dodawać.
Jak zawsze u Ciebie interesująco.
Serdecznie pozdrawiam-)
Podobieństwo do australii jest też w tym, że Georgia powstała jako kolonia dla więzniów. Klimat też mi się podoba, nie wiem czy widziałas serial „True Detective”, tak łatwo znalezc scenografię. Kontrast jest uderzający miedzy wsią i duzym miastem, dwa światuy. Ja też Cię serdecznie pozdarwiam Irenko.
Właściwie mogłabym podpisać się po trochu pod każdym z powyższych postów i nikogo nie zanudzać swoim. Dlatego będzie krótko. Zacznę od tego, co zachwyca mnie najbardziej: jest to styl Twojej opowieści, taki nostalgiczny i pełen obietnic. Wszyscy kochamy tajemnice a tutaj aż roi się od nich. Pociągają i odstraszają jednocześnie. Stare domy skrzypią o tęsknotach właścicieli, o chlubnych lub wstydliwych zakamarkach ich duszy. Z zakurzonych framug okien sączy się niewyśpiewana nigdy pieśń o zawiedzionych nadziejach lub wielkim szczęściu, o zazdrości, miłości, zdradzie i przemocy, Wszystko to usłyszałam i zobaczyłam w Twojej relacji, za którą dziękuję chyląc nisko głowę. Niemniej doceniając piękno starych „koronek” bardzo ochoczo wydostałabym się stamtąd na tę rozmigotaną tysiącem światłem autostradę.
Wygrałaś konkurs na najbardziej poetycko komentarz:) Dziękuję. Starcocie uwielbiam, kiedyś wybierałam najstarsze książki w bibliotece i według takiego klucza czytałam. Dlatego az piszczę z zachwytu, jak znajdę coś z przeszłości w kraju o tak młodej historii. Ten z trzeszczącą weradną, aż trudno mi uwierzyć, że nie weszłam, został opuszczony, bo właścicielom nie opłacało się remontować. Owszem, miasteczka bez przyszłości, bez sklepów a nawet wszechobecnych barów fast food dobre są na wycieczkę a nie do życia. Ale wiesz, że ja lubię wieś i mnie takie odludzia bardzo pociągają. Serdecznie pozdrawiam Wanilio i dziękuję:)
Dziękuję Joanno:) Jordania jest popularna ze względu na Petrę i pustynię Wadi Rum, dlatego chciałam pokazać jakie niezwykłe miejsca można tam zobaczyć. Wiedziałam, że dla większości temat nie będzie porywający, stąd moja radość z Twojego pozytywnego odbioru. To jedno z najmocniejszych przeżyć podróżniczych. Chociaż zostały tylko kamienie, są prawdziwsze niż sztucznie stworzone miejsca w Izraelu. Jordania poznawana na własną rękę okazała się bardzo przyjazna, podobnie jak Liban i Jemen. Przede mną biografia Saladyna, będę wiedziała coś więcej:) Pozdrawiam serdecznie.
Przeciekawy post! Niesamowite i klimatyczne miejsca pokazałaś – takie „żywe” skanseny. A historia Julii Francis Lawis Dickson choć smutna, to wgniata w fotel…
A co do Twojego retorycznego pytania, czy znamy powiatowe miasto w Polsce w takim stanie zaniedbania, to odpowiedź brzmi „Tak” – powiat Pajęczno w woj. łódzkim. Myślę, że pod względem zaniedbania może konkurować ze Spartą. Wiem, bo to był niegdyś mój powiat niestety…
Pozdrawiam serdecznie z Morza Pólnocnego!
Na mnie te miejsca też robią ogromne wrażenie, bo wiemy, że emigrowali z Europy za chlebem, ale co dalej? Jak wyglądało ich życie? Jak znosili straszne upały, gdzie mieszkali, modlili się i gdzie spoczęli snem wiekuistym? Kiedy wędruję po starych kościołach i cmentarzach, czytam napisy na nagrobkach, obliczam jak długo żyli, poznaję odpowiedzi. Prawdziwe historie zdumiewają bardziej niż hollywoodzkie bajeczki, po śmierci córki, ta biedna zgwałcona dziewczynka odziedziczyłam majątek, na spółkę, ale i tak był ogromny. Ja też Cię serdecznie pozdrawiam:)
Świetny pomysł na wpis :) I cudowne zdjęcia!
Serdecznie Ci dziękuję:)))